Strona:Karol May - Szut.djvu/235

Ta strona została skorygowana.
—   211   —

z tłómaczem na prawo. My pójdziemy na lewo tak, że weźmiemy towarzystwo pomiędzy siebie. Nie wystąpicie z zarośli, zanim nie usłyszycie, że sobie tego życzę. A miejcie się na baczności, żeby was teraz nie spostrzeżono.
Oddalili się, a Halef przywlókł całą kupę sznurów i rzucił je na ziemię. Teraz zawadzałyby nam tylko.
Pomknęliśmy ku tylnej stronie domu, a wzdłuż niej aż do rogu. Tam położyliśmy się na ziemi i jęliśmy się czołgać zwolna ku ognisku. Padał na nas cień osób, siedzących dokoła niego tak, że niepodobna było odróżnić nas od gruntu.
Gdyśmy się znaleźli pomiędzy siedzącymi a strzelbami, opartemi o ścianę, nadszedł właściwy czas.
— Zostańcie na razie tutaj — szepnąłem do Halefa — i baczcie na to, żeby się nikt nie dostał do strzelb. Temu, kto mnie nie posłucha, poślecie kulę, ale tylko w kolano. Możemy wziąć na swoje sumienie okulawienie takiego łajdaka. Jeżeli nie wystąpimy energicznie odrazu, może być po nas.
Podnieśliśmy się z ziemi, a ja podszedłem ku ogniowi. Zwróceni do mnie twarzą ujrzeli mnie najpierwsi. Był to Alim ze swymi trzema towarzyszami. Wstał na równo nogi i zawołał zdumiony:
— Allah! To idzie cudzoziemiec!
Zaskoczony niespodzianką, wypuścił harap, trzymany w ręku. Węglarz zerwał się także i wytrzeszczył na mnie oczy z takiem przerażeniem, jak gdyby widmo zobaczył. Reszta została na swoich miejscach. Suef i konakdzi nie mogli się widocznie ruszyć ze strachu. Wszyscy skierowali wzrok na mnie, dzięki czemu nie zauważyli towarzyszy, stojących w cieniu.
— Tak, to on — odparłem. — Szarko, czyż nie powiedziałem ci wczoraj, że wrócę napewno, skoro zajdzie potrzeba?
— Tak, powiedziałeś — rzekł węglarz — ale jakaż konieczność sprowadza cię już dziś?