Strona:Karol May - Szut.djvu/246

Ta strona została skorygowana.
—   222   —

— Dobrze! Pokażesz mi teraz konie węglarza. Ale nie próbuj uciec! Patrz, te dwa rewolwery mają dwanaście strzałów. Biorę obydwa w rękę, a ty pójdziesz przedemną w odległości jednego kroku. Zastrzelę cię za pierwszym, zbyt nagłym ruchem. Naprzód!
Poszedł przodem za dom i skręcił stąd pod kątem prostym na prawo, gdzie sam jeszcze dotychczas nie byłem. Dość wydeptana ścieżka, której nie zauważyłem poprzednio, prowadziła w zarośla, a wśród nich zrobiliśmy zaledwie dwadzieścia kroków, kiedy ujrzeliśmy przed sobą jakiś ciemny przedmiot, wysokości człowieka.
— Tam są, w środku — rzekł.
— Co to? Budynek?
— Stajnia, zbudowana z kołów i gliny.
— Ona wystarczy tylko na cztery konie. Gdzie reszta?
— Po drugiej stronie za ogniskiem.
— Tam, gdzie wczoraj stały konie Aladżych?
— Tak.
— To wiesz dość. Chodź napowrót!
Zawahał się.
— Panie — rzekł — widzisz, że ci jestem posłuszny. Zrób mi także przyjemność i powiedz, czy będziemy zabici.
— Wam darujemy życie. Powiedziałem już to raz i słowa dotrzymam. Ale na jakiś czas was zamknę.
— Gdzie?
— W jaskini.
— I więcej nic nam się nie stanie naprawdę?
— Nie.
— W takim razie dzięki! Spodziewaliśmy się czegoś o wiele gorszego.
Zamknięcie nie przerażało go widocznie. Odgadłem jego myśli i rzekłem:
— Nie będziemy dla was tacy łaskawi, jak wam się zdaje. Samym nie uda się wam uwolnić.