Strona:Karol May - Szut.djvu/247

Ta strona została skorygowana.
—   223   —

Zamilkł.
— Drabiny już niema — mówiłem dalej.
— Co? Drabiny? — spytał zakłopotany. — Ty wiesz o niej?
— Tak, byłem już wczoraj w jaskini. Wleźliśmy przez dąb i chcieliśmy poznać wnętrze, z którego zamierzaliśmy dzisiaj wyswobodzić Anglika.
— Allah! — zawołał zdumiony.
— Byliśmy także dzisiaj, gdy tam alim rozmawiał z Anglikiem. Powiedz to tamtym, niech poznają, jak mało mają mózgu w głowie.
— Ależ panie, w takim razie nie będziemy mogli z jaskini się wydostać! — rzekł zatrwożony.
— Właśnie o to chodzi.
— Więc mamy tam zginąć marnie?
— Nie szkoda was wcale.
— A wszak przyrzekłeś, że nic mi się nie stanie!
— Tak i słowa dotrzymam. My wam nic nie zrobimy. Sami urządziliście tak strasznie jaskinię. Śmierć w niej dotychczas mieszkała, ponosicie winę sami, że wpadniecie jej w ręce.
— Panie, tego chyba nie uczynisz Musielibyśmy zginąć tam z głodu i pragnienia!
— Wielu, wielu innych zadusiło się tam także nędznie. Nie skrzywimy wam włosa na głowie, lecz wsadzimy was tam, gdzie były wasze ofiary; co się potem stanie, to już nas nie obchodzi.
— I zasuniecie ten kamień?
— Oczywiście.
— O Allah! A więc stracony ratunek. Tego kamienia niepodobna od środka ani siekierą, ani nożem odsunąć. Będziemy bez narzędzi, a ze skrępowanemi rękami i nogami. Czy mnie nie obdarzysz swą łaską?
— Czy na nią zasługujesz?
— Wszak byłem ci posłuszny!
— Ze strachu przed kulą.