— Mimo to ucieszysz się, gdy go usłyszysz.
— Więc mów!
— Powiedz mi najpierw, czy czujesz litość dla ludzi, którzy tam siędzą.
Wskazał na jaskinię.
— Wcale nie.
— Kara, którą obmyśliliśmy dla nich, jest zbyt małą w porównaniu z ich zbrodniami. Jutro, lub pojutrze znów będą wolni, a potem wszystko prędko się zapomni. Czy nie byłoby dobrze zwiększyć trochę ich trwogę, żeby popamiętali ją dłużej?.
— Nie miałbym nic przeciw temu. A jak to zrobisz?
— Trzeba w nich wzbudzić mniemanie, że zginą tą samą śmiercią, jakiej poświęcili swoje ofiary.
— A więc, że się uduszą?
— Tak, rozniecimy ogień.
— Przed jaskinią?
— Naturalnie i otworzymy dziurę, ażeby dym mógł wejść do środka.
— W takim razie uduszą się naprawdę.
— O nie! Ogień będzie tylko ognikiem, a że pali się na powietrzu, więc dostanie się do wnętrza tylko mała część dymu. Mielerz był tak urządzony, że powodował przeciąg, czego — przy tym ognisku nie będzie. Niech tylko zauważą, że otwieramy jaskinię i, poczują dym, chociaż nie wejdzie go tam wiele, trwoga ich nie da się opisać. Nie prawdaż, zihdi?
— Także tak sądzę.
— Więc pozwól mi to zrobić!
— Dobrze! Duszom ich wyjdzie to na dobre, gdy je tak wzruszymy, że dzień ten stanie się punktem zwrotnym w ich życiu.
Hadżi odwiązał łańcuch, wsunął kamień do jaskini, ale tak, że można go było jeszcze z zewnątrz pochwycić. Następnie ułożył małą kupkę drzewa przed dziurą i podpalił za pomocą płonącej gałęzi. Potem ukląkł i ją dmuchać w wydobywający się dym z taką gorliwością, że mu aż łzy z ócz poszły.
Strona:Karol May - Szut.djvu/250
Ta strona została skorygowana.
— 226 —