Strona:Karol May - Szut.djvu/256

Ta strona została skorygowana.
—   232   —

zada sobie trudu, by wyszukać tego człowieka? W takim razie mylicie się bardzo! Wszak znane są tutejsze stosunki. Urzędnik wyśmiałby się skrycie z waszej dobroduszności i zachowałby rzeczy dla siebie.
— Oto się nie obawiam. Mówiąc o władzy, nie myślałem bynajmniej o tureckim walim, ani jego podwładnych. Ci ludzie nie mają w górach najmniejszej władzy. Górale dzielą się na plemiona, zupełnie niezawisłe, ani od siebie wzajem, ani od władz tureckich. Na czele każdego plemienia stoi barjaktar i rządzi z pomocą swoich dżobarów i dowranów. Wszystkie na osobach prywatnych popełnione zbrodnie karze nie państwo, lecz dotknięty niemi, lub jego rodzina, wskutek czego kwitnie tu jeszcze w najlepsze krwawy odwet. Oddając zbroję takiemu barjaktorowi, będę pewien, że jej nie sprzeniewierzy, gdyby nawet była własnością członka innego plemienia.
— A gdzie znajdziecie takiego barjaktara?
— O tem dowiem się zaraz w najbliższej wsi. Zresztą nie potrzebuję się nawet trudzić. Ja już tu każę sobie wymienić nazwisko właściciela.
— Komu?
— Węglarzowi. On pochował te rzeczy, więc zapewne wie, komu je zabrano. Halef, Osko i Omar zaraz go sprowadzą.
— To się nie da zrobić, zihdi — rzekł hadżi.
— Czemu?
— Bo roznieciłem mały ogień przed jaskinią. Nie możemy wejść do środka.
— To zgasisz ten ogień, mój kochany.
— Dobrze, ale potem znowu zapalę.
Wszyscy trzej wyszli, a za chwilę przynieśli węglarza. Rzucili go niezbyt lekko na ziemię, przyczem on krzyknął mocno, nie tyle z powodu niełagodnego obejścia się z nim, ile ze strachu na widok tego, co tu zobaczył. Wszak wtargnęliśmy do jego skarbca. Zacisnął zęby, że aż zgrzytnęły i powiódł wzrokiem, pełnym wściekłości, po rozsypanych przedmiotach. Gdy popatrzył