Strona:Karol May - Szut.djvu/257

Ta strona została skorygowana.
—   233   —

do jamy, przebiegło mu przez twarz szczególne drgnienie, które wytłómaczyłem sobie w ten sposób, że niezawodnie jest jeszcze coś, czego nie znaleźliśmy dotąd.
— Kazałem cię do nas sprowadzić — rzekłem doń — aby się dowiedzieć od ciebie czegoś o tych przedmiotach. Do kogo one należały?
Milczał, a gdy powtórzyłem pytanie, znowu nie otrzymałem odpowiedzi.
— Połóżcie go na brzuchu i ćwiczcie dopóty, dopóki nie powie — rozkazałem.
Przewrócono go natychmiast, Halef dobył harapa. Widząc, że nie żarty, zawołał Szarka:
— Stójcie! Ja powiem!
— Więc mów, a prędko!
— Ta zbroja jest moją.
— Czy możesz to udowodnić?
— Tak jest. Miałem ją zawsze.
— I zakopujesz ją? Prawowitej własności nie ukrywa się przed nikim.
— Musi się to robić, jeśli się mieszka w lesie tak odludnie, żeby złodzieje nie zabrali.
— To są przecież twoi przyjaciele; nie potrzebujesz chyba ich się bać. Jakim sposobem przyszedłeś do posiadania tej zbroi?
— Odziedziczyłem ją.
— Po ojcach? Czyżby przodkowie węglarza pochodzili z tak bogatej i wybitnej rodziny?
— Tak, moi przodkowie byli wielkimi bohaterami. Z ich bogactw pozostała mi tylko ta zbroja.
— Innych skarbów nie masz?
— Nie.
— Zobaczymy!
Zapaliłem nowy smolak i poświeciłem w głąb jamy. W kącie leżały dwie paczki, owinięte szmatami, ukryte przedtem pod worem. Halef musiał zleźć i podać je nam na górę. Zabrzęczało w nich coś jak pieniądze, gdy niemi potrząsnął.