Strona:Karol May - Szut.djvu/265

Ta strona została skorygowana.
—   241   —

— W najgorszym razie ja służę — rzekłem. — Sir Dawid Lindsay może rozporządzać moją kasą, która niestety nie jest taka niewyczerpana jak jego.
— Dobrze wam tak! — zaśmiał się. — Teraz skarżycie się na brak pieniędzy, a gdy wam w Stambule chciałem ofiarować mój portfel, aby się wam odwdzięczyć za towarzystwo w długiej podróży, opanowała was duma jak Hiszpana i wybiegliście precz. Mogliście dzisiaj mieć ładną sumkę, gdybyście byli wówczas wzięli pieniądze i sprzedali mi ogiera. Ale macie taką twardą, głowę, że wnet się z niej rogi wykłują. Well!
Wśród tych rozmów wróciliśmy do domu i weszliśmy do środka. Węglarz popatrzył na nas wzrokiem wyczekującym i frasobliwym zarazem.
— No i cóż, effendi? Czy przekonałeś się, że cię nie okłamałem? — zapytał.
— Powiedziałeś prawdę. Zastałem tam nawet więcej, niż było w twych słowach. Spalono tam dwóch jeszcze oprócz tych, o których chodziło. Kim byli tamci?
— To byli... byli... czy musisz to wiedzieć panie?
— Nie. Zachowaj to lepiej dla siebie. Ale wobec tego przyjąć trzeba, że zebrałeś obfity łup. Gdzie go trzymasz?
— Nie posiadam nic prócz tego, co znaleźliście tutaj u mnie.
— Nie kłam! Te rzeczy należały do Stojki. Gdzie znajduje się wypłacony ci przez Szuta udział w zdobyczy i dochód z rabunków, przedsiębranych oprócz tego na własny rachunek?
— Zapewniam, że nic więcej nie mam!
— Zihdi, czy podpalić lont? — zapytał Halef, zbliżając smolak do sznurka.
— Tak.
— Nie, nie! — zawołał Szarka. — Nie wysadzajcie mnie w powietrze! Wyznam prawdę: tu u mnie nic więcej niema.
— Tu nie, ale gdzie indziej?
Milczał.