Strona:Karol May - Szut.djvu/28

Ta strona została skorygowana.
—   14   —

— Jeśli jeszcze przekonany nie jesteś — rzekłem — to dam ci dowód całkiem pewny. Przypatrz się tej starej, wydrążonej wierzbie za jesionem!
— Widzę ją. Więc cóż?
— Dosięgnę ją toporem.
— Panie, to więcej, niż sto kroków. Myślisz, że trafisz w nią rzeczywiście?
— Nietylko to. Trafię w jej konar i to tak, że odetnę go najwyżej o piędź nad pniem.
— Panie, to byłby cud!
— Po tych sześciu rzutach tak mi już broń ta przystaje do ręki, ze wprost niepodobna chybić. Teraz dopiero puszczę czekan we właściwy podwójny obrót; zobaczysz, że skoro tylko podniesie się z ziemi, nabierze nagle potrójnej szybkości. Uważaj!
Rzut udał się w sposób zapowiedziany. Topór powirował po ziemi, wzniósł się powoli i spadł ze wzmożoną szybkością na wierzbę. W chwilę potem leżał wspomniany konar na ziemi.
— Idź i zobacz! — rzekłem. — Będzie o piędź od pnia odcięty i to jak nożem, bo trafiło weń ostrze topora.
Izrad tak się stropił, że się musiałem roześmiać
— Nie mówiłem? — zawołał Halef. — Co effendi zechce, to potrafi. Osko daj mu pieniądze! To są piastry tryumfu, które może schować.
Odebrałem oczywiście tylko moją wkładkę, a Izrad otrzymał napowrót swoje pieniądze. Długo nie mógł się uspokoić i wybuchał w drodze rozmaitymi okrzykami podziwu.
Mnie było przyjemnie stwierdzić, że mogę ręce zaufać.
Po tej krótkiej przerwie nie doznała jazda dalsza żadnej przeszkody. Zapadła noc, a Izrad oświadczył, że w godzinę mniej więcej dotrzemy do Treska-Konak.
Przejechaliśmy znowu przez las, nie gęsty na szczęście, poczem wzgórze zaczęło opadać. Były to łąki. Zdaleka ujadały psy.