To są zamzunlar[1] mego krewnego — objaśnił Izrad. — Prosto przed nami leży konak nad rzeką, a na lewo dom teścia mego brata. Okrążymy jednak, bo mógłby któryś z parobków konakdżego być na dworze i nas zauważyć.
Zboczyliśmy na lewo aż do rzeki i jechaliśmy brzegiem aż do domu pasterza.
Był to długi, nizki dom parterowy. Z kilku stojących otworem okiennic biło światło. Psy wpadły na nas, szczekając zażarcie, lecz się wnet uspokoiły, poznawszy głos Izrada. Jakiś mężczyzna wystawił głowę przez okno i zapytał:
— Kto tam?
— Dobry znajomy.
— To Izrad? Żono, jest szwagier!
Głowa zniknęła, a zaraz potem otwarły się drzwi i wyszli starzy, a wkrótce za nimi starszy syn na powitanie Izrada. Następnie ozwał się pasterz:
— Przyprowadzasz nam ludzi. Czy zatrzymają się u nas?
— Tak; ale nie mów tak głośno. Konakdżi nie powinien zauważyć, że są tutaj. Przedewszystkiem postaraj się, żeby konie poszły do stajni.
Była tylko nizka stajnia na owce, w której głową dotykałem powały. Kary wzbraniał się wejść tam. Odór owiec drażnił jego szlachetny nos; tylko zapomocą pieszczot i zachęty udało się go tam wprowadzić. Wreszcie wstąpiliśmy do izby, czy raczej do tego, co tu izbą nazwano, jedyna bowiem wielka komnata, stanowiąca dom mieszkalny, podzielona była przez wspominane już tak często wierzbinowe plecionki na kilka przedziałów. Każdy z nich można było dowolnie zwiększać lub zmniejszać, przesuwając te ściany.
W domu zastaliśmy tylko ojca, matkę i syna. Parobcy znajdowali się przy trzodach, a dziewek wcale nie było.
- ↑ Psy owczarskie.