Izrad zaznajomił nas z gospodarzami i opowiedział najpierw, że uratowaliśmy jego siostrę. Skutkiem tego przyjęto nas nadzwyczaj serdecznie. Syn poszedł do stajni, by koniom dać dobrej wody i najlepszej paszy, a rodzice przynieśli, co tylko mieli w domu, by zastawić przed nami uroczystą wieczerzę.
Z początku oczywiście toczyła się rozmowa dokoła tego, co wszystkich zajmowało najbardziej, tj. ocalenia synowej. Potem zaczęliśmy mówić o celu naszej podróży, przyczem dowiedziałem się, że ścigani przez nas złoczyńcy przybyli do konaku.
Opowiedziałem pokrótce o tem, dlaczego za nimi jedziemy i wprawiłem ich tem w niemałe zdumienie.
— To wprost nie do uwierzenia, że tacy ludzie istnieją! — zawołała staruszka, załamując ręce. — To okropne!
— Tak, to okropne — potwierdził mąż — ale nie ma się czemu dziwić, gdyż oni są sprzymierzeńcami Szuta. Cały kraj dziękowałby Bogu na kolanach, gdyby ten bicz ludu raz się stał nieszkodliwym.
— Masz może jakie bliższe wiadomości o Szucie?
— Nie są one lepsze niż twoje i innych ludzi. Gdyby wiedziano, gdzie on przebywa, znanoby jego samego, a wówczas byłoby po nim.
— To jeszcze pytanie. Jestem przekonany, że władza jest z nim w zmowie. Czy nie wiesz, gdzie leży Karanirwan-chan?
— Pierwszy raz słyszę tę nazwę.
— A nie znasz człowieka imieniem Karanirwan?
— Także nie.
— Ale znasz Persa, trudniącego się handlem koni?
— Tak, ale on nazywa się w ustach ludu Kara Adżemi. Dlaczego o niego pytasz?
— Podejrzewam, że to jest Szut.
— Kto? Ten Pers?
— Opisz mi go trochę!
— Jest większy i tęższy odemnie i od ciebie, prawdziwy olbrzym z pełną, czarną brodą, spadającą na piersi.
Strona:Karol May - Szut.djvu/30
Ta strona została skorygowana.
— 16 —