Strona:Karol May - Szut.djvu/304

Ta strona została skorygowana.
—   278   —

kiem. Rozgniewało ich to bardzo, że zsiadłem z konia, jak to po nich poznałem.
— Czego tu chcesz? Czemu dalej nie jedziesz? — ofuknął mnie jeden z nich.
— Bo chcę was spytać o drogę — brzmiała moja odpowiedź.
— Mogłeś zostać na koniu. Nie mamy czasu na rozmowę z tobą.
— Nie widzę, żebyście byli czem zajęci.
— To ciebie nic nie obchodzi. Pytaj, a my odpowiemy, ale potem ruszaj stąd!
Strzelby ich leżały na ziemi, a może i pistolety tkwiły za pasem; mogli więc dobyć ich natychmiast. Musiałem działać tak szybko, żeby nie zdołali za broń pochwycić. Chcąc nie wzbudzić ich podejrzenia, zostawiłem moje strzelby przy siodle, chodziło teraz o to, żeby dostać jedną z ich strzelb, gdyż zamierzyłem powalić ich kolbą. Przybrałem niewinną minę i rzekłem:
— Jesteście widocznie w tak złym humorze, że najchętniej pojechałbym dalej, ale nie znam drogi i muszę zasięgnąć waszej rady.
— We wsi nie pytałeś?
— Nie zadowala mnie to, czego się tam dowiedziałem.
— W takim razie nie zrozumiałeś chyba języka. Twoja wymowa świadczy, że jesteś obcy. Skąd przybywasz?
— Z Ibali.
— A dokąd zdążasz?
— Do Rugowej, dokąd zapewne prowadzi ta droga.
— Domyślasz się słusznie. Jedź tylko prosto, a nie zabłądzisz, bo tam niema w bok żadnej innej. Do kogo się udajesz do Rugowej?
— Do handlarza koni, Kara Nirwana. Chcę z nim załatwić większy interes.
— Tak! A kto ty jesteś?
— Jestem...
Przerwano mi. Drugi, który milczał dotychczas, wy-