dobrze jak jemu. W głowie mi się kręciło, a w oczach robiło się czarno. Za sobą słyszałem tętent i dzikie wrzaski. Przedemną zawołał Halef:
— Lord, lord! Nazad, nazad!
Opanowałem się całą siłą i zeskoczyłem, a raczej stoczyłem się ze siodła, aby przyskoczyć do Lindsaya, który leżał bez ruchu. Ale głośne wycie za nami odwróciło od niego moją uwagę. W wielkich podskokach zbliżali się Aladży, a za nimi sześciu czy ośmiu drabów, rycząc piekielnie i strzelając w biegu. Było to głupie z ich strony, gdyż chybiali celu. Gdyby byli kul oszczędzali, zanim przybyli do nas, bylibyśmy zginęli.
W takich chwilach niema czasu na trwogę, trudno też zważać na szum w głowie. Widziałem wrogów nadbiegających i wracających do nas przyjaciół. Halef był pierwszy.
— Gdzie strzelby? — spytał, zeskakując jeszcze w cwale niemal z siodła. — Zihdi, gdzie one?
Naturalnie, że nie czas było wyjaśniać, gdyż Aladży mogli za cztery sekundy być już przy nas.
— Stójcie i strzelajcie! — zawołałem głośno, przyczem zdołałem jeszcze hadżemu wyrwać lewą ręką z pochwy golkondzką szablę. Z czekanem w prawej skoczyłem na brzeg gościńca pod skałę, aby plecy mieć kryte. Gdy się odwróciłem, rzucili się na mnie Aladży jak dwa dzikie zwierzęta. Z czekanami w prawej, a pistoletami w lewej ręce skoczyli ku mnie i wypalili z odległości trzech, albo czterech kroków. Ja przykucnąłem w jednej chwili, a kule uderzyły nademną o skałę. Ponieważ, mając pistolety dwururkowe, mogli strzelić powtórnie, przeto nie zerwałem się zaraz, lecz pomknąłem jak najdalej wzdłuż skały, trzymając mocno czekan i szablę. I dobrze zrobiłem. Nastąpiły bowiem znowu dwa strzały, które jednak nie trafiły. Teraz podniosłem się z ziemi.
Między pierwszymi a drugimi strzałami upłynęły może dwie sekundy. Aladży byli zbyt rozgorączkowani. Teraz odrzucili pistolety i porwali się na mnie z toporami.
Strona:Karol May - Szut.djvu/308
Ta strona została skorygowana.
— 282 —