Strona:Karol May - Szut.djvu/310

Ta strona została skorygowana.
—   284   —

rzyszy; musiałem pozbyć się przeciwników jak najprędzej.
Twarze ich stały się sino-czerwone z wściekłości i wysiłku. Sapali okrutnie, a z warg spływała im piana. Widząc, że oddalam wszystkie ich ciosy, zaczęli kopać. To postanowiłem wyzyskać.
Odbiłem był właśnie młyńcem dwa uderzenia czekana. Sandar wtedy podniósł nogę, aby mnie kopnąć w brzuch, a brat jego zamierzył się znowu toporem, gdy nagle spadł mój czekan na kolano Sandara, a ja sam skoczyłem w bok, aby zejść z drogi Bybarowi, jego bowiem ciosu odbić nie było już czasu. Uderzony Aladży runął na ziemię, wyjąc z bolu, a broń wysunęła mu się z ręki.
— Psie! — ryknął Bybar. — Śmierć twoja!
Zamachnął się tak mocno, że mu o mało siekiera z rąk nie wypadła. Jego samego już się nie bałem, nie potrzebowałem kryć pleców, zmieniłem więc stanowisko i w skoku oddaliłem się od skały. Bybar nie mógł uderzyć, gdyż mu umknąłem. Okrążyłem go z utkwionemi weń oczyma i przełożyłem broń tak, że czekan znalazł się w lewej, a szabla w prawej ręce. On kręcił się dokoła swej osi, aby ciągle być twarzą zwróconym do mnie. Zauważywszy moją manipulacyę, zawołał z szyderczym śmiechem:
— Ty na mnie z szablą? Odechce ci się, ty płazie!
— Bij! — krzyknął drugi, który siedział na ziemi i trzymał się oburącz za nogę. — On mi zgruchotał kolano! Bij!
— Zaraz, zaraz! Oto patrz!
Stanąłem, aby mu dać czas do ciosu. Czekan jego spadł na dół, a mój podrzucony lewą ręką podleciał do góry i spotkały się oba. Oczywiście jego uderzenie silniejsze było od mego; przewidziałem to przedtem i chciałem tego. Wypuściłem topór, jak gdyby on wytrącił mi go z ręki.
— To dobrze! — ryknął. — A teraz!
Zamierzył się powtórnie.