— Tak, teraz! — odparłem.
Damascenka błysnęła: jeden skok, jedno błyskawiczne cięcie, a topór jego upadł wraz z ręką: znakomita klinga przecięła mu ją tuż za przegubem.
Bybar opuścił ramię, patrzył sztywnie przez chwilę na buchający krwią kikut i zwrócił potem wzrok na mnie. Kolor twarzy przeszedł mu prawie w granatowy, zdawało mi się, że mu oczy z orbit wyskoczą, a z ust wyrwał mu się nieartykułowany ryk, jak człowiekowi, który tonąc, podnosi ostatni okrzyk o pomoc. Podniósł zdrową pięść na mnie; ale już nie uderzył, gdyż opadła mu bezwładnie. Obrócił się zwolna w półkole i runął ciężko na ziemię.
Sandar jakby zdrętwiał z przerażenia. Widząc odpadającą rękę brata, zerwał się z ziemi. Stał prosto mimo skaleczenia nogi. Oczy jego, skierowane na mnie, były bez wyrazu, wzrok jak u trupa. Z bezkrwistych jego warg wyszedł syk, a potem jakiś jęk bełkotliwy jak trwożne paplanie człowieka, tkniętego apopleksyą, a wreszcie nagłe, głośne i straszliwe przekleństwo, po którem chciał się na mnie rzucić. Skoro tylko jednak ruszył zdrową nogą, załamała się druga. Aladży upadł.
Byłem już wolny i spojrzałem ku towarzyszom.
Naprzeciwko mnie walczył hadżi, oparty o skałę, z dwoma przeciwnikami. Trzeci leżał przed nim. Dalej tarzał się z bolu jeden z wrogów po ziemi. Na prawo trzymał Osko w objęciach jednego zbója, lewą ręką starał się odepchnąć uzbrojoną prawicę przeciwnika, a prawą wpół go opasał. Nie opodal klęczał Omar na jednym, chwycił go lewą ręką za gardło, a prawą zamierzył się właśnie, by mu nóż wbić w ciało.
— Omarze, nie zabijać, nie zabijać! — krzyknąłem.
Na to odrzucił on nóż i porwał przeciwnika także prawą ręką za gardło. Poskoczyłem ku Halefowi i ciąłem jednego z jego napastników szablą w plecy, a drugiego w ramię. Nie chciałem pozbawiać ich życia. Obaj opuścili hadżego z wyciem, poczem uwolniłem także
Strona:Karol May - Szut.djvu/311
Ta strona została skorygowana.
— 285 —