Strona:Karol May - Szut.djvu/316

Ta strona została skorygowana.
—   290   —

wie za hańbę pokazywać się z odkrytą głową. Ale brać już używaną, czego tu oczywiście uniknąć nie mógł... należało zaczekać na skutki.
Ja również zabrałem mój czekan.
Osko i Omar dosiedli srokaczy. Konie, na których jechali dotychczas, postanowili sprzedać. Nadto musieli prowadzić za cugle tego, którego wziąłem dla Stojki. Tak opuściliśmy czemprędzej miejsce, które miało się stać naszem łożem śmiertelnem.
Szczęśliwi, żeśmy tak tanim kosztem wybrnęli z niebezpieczeństwa, pokłusowaliśmy dalej, zniszczywszy poprzednio broń naszych wrogów, lub uczyniwszy ją niezdatną do użytku.
Jechaliśmy ciągle wśród porosłych lasem skał i, co się samo przez się rozumiało, omawialiśmy ostatnie zdarzenie.
Tylko Halef był małomówny. On jednak nie umiał ukrywać swych myśli i uczuć. Wiedziałem też, że niebawem się zbliży i zacznie mi robić wyrzuty. Minęła niespełna godzina, kiedy podjechał ku mnie i zapytał tonem najbardziej przyjacielskim:
— Zihdi, czy odpowiesz mi szczerze na jedno pytanie?
— Bardzo chętnie, kochany Halefie.
— Czy uważasz, że sprawiłem się dzisiaj dobrze?
— Znakomicie.
— Byłem więc waleczny i zadowoliłem ciebie?
— W pełnej mierze.
— Ale Osko i Omar byli dzielniejsi odemnie?
— O nie, chociaż także spełnili dobrze swoją powinność.
— A jednak ty odznaczyłeś ich bardziej, niż mnie.
— Nic o tem nie wiem.
— Wszak dałeś im srokacze! Omar zwyciężył tylko jednego wroga, Osko dwu, a ja aż trzech!
— Co prawda z moją pomocą.
— Czyż nie pomogłeś i Osce? Dlaczegóż on otrzymał srokacza, a nie ja? O zihdi, jestem twym przyjacie-