zabłysnął mu jasny zachwyt. Mimo to rzekł z wahaniem:
— Tak, zihdi, zamilczmy już o tem! To sprawa tak doniosła, że musisz ją dokładnie rozważyć.
— Rozważyłem już dawno i postanowiłem.
— Namyśl się jeszcze raz; godzina rozstania jeszcze nie nadeszła. Ale mam wielką prośbę, panie!
— Jaką?
— Pozwól mi od dzisiaj szeptać Rihowi wieczorem sury do ucha. Będzie wiedział, że ma do mnie należeć i przyzwyczai się do tej myśli. Sprawi mi to ulgę w boleści rozstania się z tobą.
— Dobrze! Odtąd go przestanę także karmić i poić. Teraz jest on twój, wypożyczam go sobie tylko od ciebie. Ale stawiam przytem jeden warunek.
— Spełnię go, o ile zdołam.
— Nie chciałbym się z tobą pożegnać na zawsze. Wiesz, że gdy przybędę do ojczyzny, niebawem znowu wyruszę. Może zajrzę kiedy do kraju, w którym mieszkasz ze swą Hanneh nieporównaną. Na ten wypadek Rih będzie należał do mnie, dopóki mi go tam będzie potrzeba.
— Panie, prawda to? Chciałbyś nas odwiedzić? O, cóż za radość rozbrzmiewałaby na pastwiskach i pod wszystkimi namiotami! Cały szczep wyszedłby naprzeciw ciebie, aby ci zaśpiewać ahla wa zahla wa marhaba[1], wjechałbyś na twoim Rihu do duaru[2], zatrzymując go sobie, dopókiby ci się podobało. Myśl o twoim powrocie pocieszy mnie przy rozstaniu i ułatwi przyjęcie kosztownego daru od ciebie. Będę karego uważał nie za moją, lecz za twoją własność, którą mi powierzyłeś do przechowania.
Oczywiście nie potrafił tak rychło porzucić tego tematu. Omawiał go ze wszystkich punktów widzenia i wprost porwał go zapał. Potem nie miał nic pilniej-