Strona:Karol May - Szut.djvu/334

Ta strona została skorygowana.
—   306   —

była już spróchniała, a przez liczne dziury i szpary widać było wodę, płynącą pod spodem.
Wieś obejmowały dość ściśle okoliczne wzgórza, przez co nie robiła wrażenia miejscowości bogatej. Na lewo wił się pod górę gościniec, którym mieliśmy potem podążyć.
Most wychodził na wolny placyk, otoczony nędznymi domkami, wśród których tylko jeden budynek odznaczał się lepszym wyglądem. Był to chan Kolamiego. Na placu pracował powroźnik, a przed drzwiami swojemi siedział szewc i łatał pantofel. Obok grzebały w ziemi kury, a dzieci kopały brudnemi rączkami, szukając skarbów w kupie nawozu. Nieopodal stało kilku mężczyzn, którzy przerwali rozmowę i zaczęli patrzeć na nas z zaciekawieniem. Jednego z nich atoli opanowało nieco silniejsze uczucie.
Nie ciekawość bowiem, raczej przerażenie odmalowało się na jego twarzy.
Miał na sobie strój mahometańskiego Skipetara: krótkie, połyskujące buty, śnieżnej białości fustanellę, czerwoną, złotem obszytą, bluzę ze srebrnemi szlufkami na patrony po obu stronach piersi, niebieski pas, z za którego wyzierały głownie pistoletów i krzywy handżar, a na głowie czerwony fez ze złotym kutasem. Ubranie świadczyło o zamożności właściciela.
Chuda twarz z nadzwyczaj śmiało skrojonymi rysami, barwy intenzywnie żółtej — Serb nazywa to „szutt“ — gęsta, czarna broda, zwisająca w dwu kosmykach ku dołowi i parę głęboko osadzonych czarnych oczu, otwartych szeroko i zwróconych teraz na nas, dopełniało tego niezwykłego bądź co bądź obrazu człowieka.
Z rozchylonych ust połyskiwały białe zęby z pod wąsów, a prawa ręka spoczęła na handżarze.
Ponieważ przytem pochylił się naprzód, wyglądał przeto, jak gdyby się chciał na nas rzucić. Nie widziałem go nigdy, ale poznałem go zaraz na pierwszy rzut oka. Szepnąłem do gospodarza:
— To Szut, ten żółty, prawda?