We wznoszącej się ciągle sztolni nie napotkaliśmy już na żadne przeszkody. W trzy minuty niespełna dostaliśmy się do wspomnianej okrągłej komnaty. Tu skończyła się skała, dokoła ujrzeliśmy mury zwykłe. Z pięciorga znajdujących się tu drzwi czworo było bardzo nizkich, a jedne wysokie i wązkie. Ostatnie nie miały rygla i mogliśmy je tylko wywalić. Reszta zaopatrzona była w zasuwy.
— Za temi drzwiami siedzą więźniowie, — rzekłem, odsunąłem rygiel i otworzyłem, poczem ujrzeliśmy norę, głęboką na siedm, a szeroką na pięć stóp i tej samej mniej więcej wysokości. Leżał tam bez żadnej podściółki człowiek z nogami, jak to opisał Anglik, zamkniętemi w żelaznych pierścieniach.
— Kto jesteś? — zapytałem.
Przekleństwo było mi odpowiedzią.
— Powiedz, kto jesteś! Przychodzimy cię ocalić.
— Nie łżyj! — zabrzmiało ostro.
— Mówimy prawdę. Jesteśmy wrogami Szuta i chcemy ciebie...
Nie domówiłem. Nastąpiły dalsze dwa okrzyki, jeden z ust parobka, a drugi z ust Szuta.
Ukląkłem był przed norą i wsunąłem w nią latarnię. Chandży przysiadł koło mnie, a parobcy stali pochyleni, aby także zaglądnąć. Tymczasem otwarły się wspomniane poprzednio drzwi wysokie i wązkie i wszedł Pers. Parobek go spostrzegł i obaj wydali okrzyk.
Odwróciłem się do parobka:
— Co tam?
Drzwi nory tak odstawały od ściany, że nie mogłem Szuta zobaczyć.
— Tam jest, tam! — rzekł zapytany, wskazując na Persa.
Zerwałem się i spojrzałem poza drzwi.
— Bierzcie go! — zawołałem, poznawszy go.
Zbrodniarz przeraził się okropnie, widząc nas tutaj, i zesztywniał. W ręku trzymał dłuto, czy coś podobnego.
Mój okrzyk przywrócił mu zdolność do ruchu.
Strona:Karol May - Szut.djvu/349
Ta strona została skorygowana.
— 321 —