mnie jego śmiech szyderczy. I znowu nie ustawaliśmy w biegu. On strzelił jeszcze raz, a w blasku spalonego prochu ujrzałem, że stał nad przepaścią. Poszedłem nieco powolniej i dostałem się nad brzeg rozpadliny. Przekonawszy się tu, że łańcuchy jeszcze zaczepione, przebiegłem po desce, prowadzącej przez przepaść.
Teraz nadeszła chwila niebezpieczna. Jeśliby zatrzymał się po drugiej stronie i zaatakował mnie, zanimbym stanął na twardym gruncie, byłbym zgubiony. Aby do tego nie dopuścić, zająłem stanowisko na środku kładki i dałem ostatnie trzy strzały z rewolweru. Ponowny śmiech pouczył mnie, że nie trafiłem, ale po głosie poznałem, że śmiejący się nie stoi już nad przepaścią, lecz śpieszy dalej.
Oczywiście nie zawahałem się ani na chwilę i pobiegłem za nim. Znalazłszy się na drugiej stronie szczeliny, rzuciłem wzrokiem za siebie i ujrzałem światło latarni. To chandży był niedaleko za mną. I tak szło dalej i dalej. Sapałem z wysiłku, potykałem się po wilgotnych i ślizkich deskach. I znowu strzał huknął przedemną, na który ja odpowiedziałem z drugiego, pełnego jeszcze rewolweru. W obawie, żeby zbrodniarz przecież jeszcze raz nie stanął i nie trafił mnie wkońcu, strzelałem ciągle w biegu, aż wystrzelałem wszystkich sześć naboi. Chciałem pochwycić za nóż, ale mi gdzieś wypadł. Czy wyrwałem go razem z rewolwerem! czy też straciłem go w jakiś inny sposób, kiedy klęczałem przed norą więzienną, nie umiem teraz powiedzieć.
Miałem wrażenie, że pogoń trwała z godzinę. Wtem zaczęło szarzeć przedemną; dotarłem do wyjścia ze sztolni.
Gdym wchodził tu ze dworu, z jasnego światła dziennego, wydawało mi się całkiem ciemno. Kiedy jednak spędziłem czas jakiś w ciemności, chwytało oko lepiej tych kilka przedzierających się przez rośliny promieni i łatwiej rozróżniało tam przedmioty. Zatrzymałem się.
Przedemną znajdowało się czółno. Szut odwiązał je właśnie od pala i wskoczył. Słysząc, że jestem blizko, krzyknął do mnie:
Strona:Karol May - Szut.djvu/352
Ta strona została skorygowana.
— 324 —