Strona:Karol May - Szut.djvu/36

Ta strona została skorygowana.
—   20   —

ukazała się przed nami czarna masa konaku, oddalona z pięćdziesiąt kroków od brzegu.
Przekradliśmy się przed frontem domu, gdzie były wszystkie okna zamknięte i skręciliśmy ku tej stronie, przy której znajdowały się stajnie. Rosło tam kilka młodych jodeł, których dolne konary dotykały prawie ziemi. Między niemi a domem była tylko wązka przestrzeń do przejścia.
Stąd poprowadził nas owczarz ku tylnej ścianie domu i zaczęliśmy się wzdłuż niej skradać. Po Halefie nie było ani śladu. Nie ulegało jednak wątpliwości, że znajdował się teraz w tym domu, pojmany przez ludzi, których zamierzał podsłuchać.
Wtem zatrzymał się owczarz i wskazał na dwie okiennice, zaryglowane od środka, jak wszystkie.
— Ta pierwsza okiennica — szepnął — należy do izby, w której ci ludzie siedzieli, a druga do sypialni.
— Powiedziałeś, że ta druga była otwarta?
— Tak, przedtem była otwarta.
— Więc zamknięto ją potem. Nie stało się to bez przyczyny, a cóż mogło być innego, jak to, że zbóje zauważyli, iż się ich podsłuchuje.
Poskoczyłem do pierwszej okiennicy i spojrzałem przez dziurę z sęka. Izbę oświetlała świeca łojowa tkwiąca w drucianym lichtarzu. Światła było nie wiele, ale zobaczyłem dość.
Przy stole siedzieli Manach el Basza i Barud el Amazat. Na przodzie przy wejściu stał mężczyzna o krępej, przysadkowatej postaci i ordynarnych rysach twarzy prawdopodobnie gospodarz. O ścianę po prawej stronie opierali się obaj Aladży. Strzelby ich wisiały w kącie na drewnianych hakach. Wzrok wszystkich pięciu zwracał się na — Halefa, który leżał na ziemi ze związanemi rękoma i nogami. Oblicza wrogów nie wróżyły nic dobrego. Manach el Barsza prowadził, zdaje się, śledztwo. Był widocznie gniewem podniecony, gdyż mówił tak głośno, że słyszałem, a nawet rozumiałem każde słowo.