i ciemnego koloru. Gdy go potarłem w palcach, posypał się zeń drobny pył.
— Precz ze światłem! — zawołałem do stojącego obok mnie starca. — To lont, który w górze uchodzi...
Nie dokończyłem. Człowiek ów schylił się niepotrzebnie, aby zobaczyć, czy sznurek sięga do ziemi i zbliżył się zbytnio ze świecą. W tej samej chwili przemknął mi niebieski płomyk między palcami.
— Nazad, prędko nazad! — wrzasnąłem blady ze strachu. — Będzie eksplozya!
Wieśniacy stanęli jak wryci, ale moi towarzysze mieli więcej przytomności umysłu i zniknęli natychmiast w kurytarzu. Ja pobiegłem za nimi, a na to dopiero ruszyła reszta za mną. Tymczasem zaczęło się dzieło zniszczenia za nami i nad nami.
Usłyszeliśmy najpierw przygłuszony huk. Ściany kurytarza, którym biegliśmy wszyscy, zachwiały się, a z powały spadły kamienie. Potem nastąpił do grzmotu podobny łoskot, przerywany kilku silniejszemi uderzeniami, a w końcu wysoko nad nami trzask, przy którym ziemia pod nogami zadrżała. Jeszcze czas jakiś huczało nad nami jak warkot bębna, a w końcu nastała cisza. Znajdowaliśmy się znowu w okrągłej komnacie i nie brakowało nikogo.
— Allah! Ne idi bu — Boże! Co to było — spytał starzec, straciwszy oddech ze strachu i wysiłku.
— Patlama[1] — odrzekłem. — Zapaliłeś lont i z tego powodu szyb zapadł się prawdopodobnie. Sznurek natarty był prochem.
— To by się przecież nie paliło, bo za wilgotno w kopalni. Czyżby Szut posiadał fiszek urumi?[2]
— Tego już niema.
— Przeciwnie! Są jeszcze ludzie, którzy znają tajemnicę wyrobu ognia, palącego się nawet pod wodą.