Strona:Karol May - Szut.djvu/38

Ta strona została skorygowana.
—   22   —

nie wyraziłeś się w naszej obecności do oberżysty w Rumelii, że masz zamiar jechać do Treska-Konak?
— Tak, ale nie powiedziałem, że ci ludzie także tu będą.
— Tego mogliśmy przecież sami się domyślić. Mój effendi powiedział ci w oczy w Kilissely, że rychło wyruszysz za nimi.
— Niech szejtan porwie tego effendiego! Rozszarpiemy mu podeszwy, żeby poczuł to, co ja dziś wycierpiałem. Ledwie stać mogę.
Usiadł na ziemi obok Halefa.
— Ale jak dowiedzieliście się, gdzie leży Treska-Konak — badał Manach dalej.
— Pytaliśmy po drodze, to się rozumie.
— A dlaczego sam pojechałeś za nami, czemu tamci zostali?
Halef był na tyle chytry, że udał, jakoby sam się tu znajdował. Zachowywał się wogóle bardzo stanowczo. Nie było w tem nic dziwnego, gdyż wiedział, że sprowadzi nas tutaj wkrótce obawa o niego.
— Czyż Suef was nie zapewnił, że mój effendi wskoczył do wody?
— Tak i jest nadzieja, że się utopił!
— Nie, nie zrobił wam tej przyjemności. Żyje jeszcze, choć zachorował, a tamci muszą być przy nim. Mnie wysłał naprzód, bym was pilnował. Jeśli będzie możliwe, przyjedzie jutro. Do wieczora będzie tutaj z pewnością i mnie uwolni.
Wszyscy zaśmiali się głośno.
— Głupcze! — zawołał Manach el Barsza. — Czy myślisz naprawdę, że do jutra będziesz jeszcze naszym więźniem?
— Więc chcecie mnie prędzej wypuścić na wolność? — zapytał z głupią miną.
— Tak, puścimy cię prędzej. Pozwolimy ci odejść, ale tylko do piekła.
— Żartujecie. Ja nie znam drogi.
— Nie obawiaj się. Już my ci ją pokażemy. Przed-