Strona:Karol May - Szut.djvu/381

Ta strona została skorygowana.
—   353   —

Nie spotkaliśmy nikogo. To, czego się Szut spodziewał, nie następowało jakoś, aż wreszcie, gdy dostaliśmy się już prawie na górę, zabrzmiał nad nami głos, który pochodził z krawędzi parowu:
— Mam właśnie dwadzieścia i cztery lat.
Zanim zdołałem się namyśleć, coby to mogło oznaczać, zawołał ów głos znowu:
— Teraz jest piękny czas.
A potem dały się słyszeć jeszcze te słowa:
— Która godzina?
Na co inny głos odpowiedział:
— Właśnie wybiła czwarta.
Te głośne okrzyki odnosiły się oczywiście do Szuta. Zmierzyłem ze sztućca i posłałem dwie kule tam, gdzie głosy wskazywały na obecność wołających.
— Ach Boże, ja nieszczęśliwy!
Trafiłem, a nikt nie rzekł na to ani słowa, tylko Szut zwrócił się ku mnie i rzucił spojrzenie gorącej nienawiści. Gdy twarz odwrócił, podszedłem szybko naprzód o kilka kroków. Chciałem zobaczyć jego minę, której teraz nie starał się zmienić, sądząc, że nikt na niego nie zważa. Przechodząc koło niego, ujrzałem, jak po jego twarzy przebiegł uśmiech zadowolenia, który jednak na mój widok zniknął natychmiast.
Było jasnem, że te nawoływania miały Szuta uspokoić w jego przykrem położeniu. Ale co właściwie znaczyły? Wzmianką o pogodzie zawiadamiano go zapewne, jak sprawa stoi dlań dobrze. Ale jak należało rozumieć owe dwadzieścia i cztery lat? Czy nie kryła się pod tym wieść, że taka właśnie liczba ludzi gotowa go uwolnić? Prawdopodobnie. Napróżno szukałem innego wyjaśnienia. A co znaczyć mogło to, że wybiła już czwarta? Zapytałem towarzyszy o zdanie, ale bystrość ich okazała się tak samo niedostateczną jak moja. Wobec tego uznaliśmy za stosowne zachować jak największą ostrożność.
Wkrótce po tym wypadku zniżyły się ściany parowu i wyszliśmy na teren płaski. Miałem właściwie ochotę zatrzymać orszak i udać się tam, dokąd strzeliłem, ale