pomyślałem sobie, że nie znajdę już na tem miejscu nikogo, gdyż niezraniony niewątpliwie zabrał, lub przynajmniej ukrył rannego. Nie wydało mi się również wskazanem oddalać się, albowiem nieobecność moją mogli wyzyskać przeciwko nam ludzie, usposobieni dla nas nieprzychylnie. Nie przerywaliśmy więc naszego pochodu.
Gdy po jakimś czasie zwróciliśmy się na prawo, w lesie jeszcze ujrzeliśmy ścieżkę, która się krzyżowała z naszą drogą. Stało tu kilku ludzi, czekających widocznie na nasze przybycie.
— Gdzie prowadzi ta ścieżka? — spytałem ich.
— Do karaułu, panie — brzmiała odpowiedź.
— Byliście tam?
— Tak.
— Czy są tam jeszcze inni ludzie?
— Nawet wielu. Przypatrują się ciągle.
— Cóż tam widać?
— Panie, wieża się zupełnie zapadła.
— Czy niema ani śladu dawnego szybu?
— O, przeciwnie. Tuż obok miejsca, gdzie stała wieża, zapadła się ziemia głęboko, wskutek tego powstała wielka dziura w kształcie lejka. Ale nikt nie śmie wejść tam, bo kamienie ciągle się jeszcze sypią. Jest obawa, że zapadnie się jeszcze głębiej.
Szut zrobił w bok kilka kroków, jak gdyby chciał wrócić na ścieżkę. Przy karaule spodziewał się widocznie pomocy. Ja jednak rzekłem;
— Nie pójdziemy tam! Nie mamy tam czego szukać. Chodźmy prosto do chanu!
Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, zniknęli ci ludzie miedzy drzewami. Wnet usłyszeliśmy głośny okrzyk:
— Nazad! Idą za nami do domu!
Czy miał być to znak dla owych dwudziestu i czterech ludzi? Słowa te musieli zawołać zdala, nie mając czasu na osobiste doniesienie i zmuszeni być w chanie przed nami. Byłbym chętnie posłał tam kilku jeźdźców, ale bałem się ich pozbywać uważałem to zresztą za zbyt niebezpieczne dla nich samych.
Strona:Karol May - Szut.djvu/382
Ta strona została skorygowana.
— 354 —