rzy się już wcisnęli, nakazałem pozostać na miejscu. Skipetarzy musieli pilnować bramy, gdyż zachodziła obawa, że ludzie spróbują otworzyć. My poszliśmy dalej. Dziedziniec miał kształt kwadratu. Wzdłuż całego boku, stanowiącego front, biegł obszerny, nizki, budynek, oraz taki sam budynek wzdłuż drugiego boku, a trzeci i czwarty bok tworzyły wysokie mury. Od trzeciego, wprost naprzeciw nas, ciągnęło się sześć budynków, równolegle do siebie ustawionych, jak zęby grzebienia. Wyglądały one na stajnie, a zwrócone były frontowemi ścianami do nas, boczne ściany natomiast przypierały do muru. Na jednym z tych budynków wyczytałem słowo „jazłyk“, a nad niem tureckie Dal. Co ta litera mogła oznaczać, tego nie wiedziałem. W jazłyku miała się znajdować wspomniana kasa.
Najpierw wysłałem Halefa, Omara i Oskę celem przeszukania wnętrza domów, a sam zostałem z „ojcami wsi“ przy Szucie. Jego nie należało ani na chwilę spuszczać z oka.
W pół godziny wrócili towarzysze, a Halef oznajmił:
— Zihdi, wszystko bezpieczne, wewnątrz niema nikogo.
— Co jest w tych domach?
— To nie są domy. Te długie budynki — tu wskazał na pierwszą i drugą ścianę czworoboku — to spichlerze z wejściami tylko, od dziedzińca, a tamtych sześć nizkich to stajnie, a w nich dużo koni.
— I tam niema nikogo? Ani jednego parobka?
— Ani jednego.
— Czy wszystkie stajnie jednakowo zbudowane?
— Nie. Ta, na której napisane słowo „jazłyk“, ma z przodu izdebkę, gdzie stoi stół i kilka krzeseł. Na stole znalazłem jakieś papiery.
— To dobrze, przypatrzymy się najpierw tej izdebce. Pers pójdzie ze mną, a lord i monsieur Galingré będą nam towarzyszyli.
— A ja nie? — zapytał Halef.
— Nie. Ty musisz zostać i objąć w mojem zastęp-
Strona:Karol May - Szut.djvu/391
Ta strona została skorygowana.
— 363 —