tą nadzwyczajną sumą. — Zaraz wyjdę, zaraz! Zaczekaj! Nie ucieknij mi!
Następnie ukazał się w drzwiach mały, cienki kretyn z olbrzymią głową i nogami powyginanemi w szable.
— Nie jesteś sam? — zapytał. — Spodziewam się, że mi nic nie zrobicie! Jestem biedny, bardzo biedny człowiek, pasterz bydła wiejskiego.
— Nie obawiaj się. Jeśli nam dasz dobrą odpowiedź, dostaniesz nawet dziesięć piastrów.
— Dzie... dzie... dziesięć piastrów! — zawołał zdumiony. — O nieba! Dziesięć piastrów płaci mi gospodarz za cały rok, a przytem nie żałuje batów.
— Za co?
— Za to, że owce mu pasę.
— To zły i niezbyt hojny człowiek.
— Nie, wcale nie. On daleko chętniej chwyta za bat, niż za sakiewkę, a żywi mię tem, czego już inni nie chcą.
Zapytałem o gospodarza, przypuszczając, że Szut mógł do niego zajechać. Pasterz nie był już młody, ale wydał mi się słabym na umyśle, a przynajmniej dziecinnym. Dzięki temu można się było więcej odeń dowiedzieć, niż od kogo innego.
— Pasiesz owce całej wsi? — pytałem dalej.
— Tak jest. Każdy gospodarz po kolei daje dzienny wikt mnie i siostrze, która tam siedzi przy ogniu.
— Więc zawsze jesteście we wsi i nigdy nie wychodzicie?
— O, ja wychodzę, czasem nawet daleko, jeśli muszę popędzić sprzedane owce. Niedawno byłem w Rugowej; najdalszą miejscowością, którą znam, jest Gori.
Mieliśmy właśnie jechać do Gori, więc mnie to zajęło.
— W Rugowej? U kogo?
— W chanie Kara Nirwana.
— Czy znasz gospodarza tego chanu?
— O, jego tu wszyscy znają! Widziałem go nawet dzisiaj, ja i moja siostra, która tam siedzi przy ogniu.
Strona:Karol May - Szut.djvu/407
Ta strona została skorygowana.
— 379 —