żej głowie mieścił się dziwnie malutki nosek jak fasolka, olbrzymie usta i parę ocząt, nieokreślonego wyrazu. Koronę, zdobiącą jej wierzch, tworzył dziki chaos włosów, urągający wszelkim opisom.
Siostrzyczka ani urodą, ani jakością, ani obfitością ubrania wcale się nie różniła od niego. Jedynie nieudała próba ujęcia włosów w warkocz odbijała u niej od zaniedbania pod tym względem u brata.
Na mój widok krzyknęła głośno, odrzuciła biczysko, pobiegła na pościel i tak się głęboko wsunęła w słomę, że tylko czarne jak węgiel nogi wystawały na zewnątrz.
Serce mnie zabolało. To także byli ludzie!
— Nie uciekajże, Janko! — rzekł brat. — Ten pan daje nam piętnaście piastrów.
— To nieprawda! — powiedziała z pod słomy.
— Ale z pewnością.
— Niech ci je dadzą, ale zaraz!
— Tak, panie, daj! — zażądał pasterz.
— Jeśli Janka wylezie, zapłacę nawet dwadzieścia.
— Dwa... dwadzieścia! Janko, wyłaź!
— Niech pierwej da. Ja nie wierzę. Do dwudziestu nikt nie potrafi doliczyć; on także nie! Sięgnąłem do kieszeni i wręczyłem mu wymienioną sumę. Podskoczył z radości, krzyknął z zachwytu, porwał siostrę i przyciągnął ją aż do mnie. Tu dał jej do rąk pieniądze. Przypatrzyła się im, ujęła mię skwapliwie za rękę, pocałowała i poszukała biczyska, aby dalej obracać niem w garnku.
— Co gotujecie?
Gdyby nie wolna połowa dachu, to pobyt w tej izbie byłby niemożliwy, zwłaszcza że z zawartości garnka rozchodził się okropny smród.
— Aw[1] — odrzekł, mlaskając językiem jak gurmand.
— Aw? Jakie zwierzę?
— Kipr[2], kipr, którego wczoraj złapałem.