Strona:Karol May - Szut.djvu/414

Ta strona została skorygowana.
—   386   —

Otaczała nas ciemna noc. Nie znałem jeszcze tamtych koni, ale na Riha mogłem się spokojnie zdać, bo gdybym nawet cugle wypuścił, to nie zboczyłby z drogi na pewno. To też pogalopowałem na czoło orszaku, zawiesiłem cugle na kuli i puściłem czarnego wolno.
Jechało się pod górę, potem w dół, a ciągle pośród drzew i zarośli. Gdyby Szut zaczaił się tutaj na nas, mógł łatwo kilku z nas znieść z siodła strzałami. Myślałem nad tem, wytężałem oczy i uszy, ale szczęściem okazało się to dotąd niepotrzebnem.
Po więcej niż dwu godzinach przybyliśmy do pierwszej wsi. Ranko twierdził wprawdzie, że zna te strony, ale zdaniem mojem dlatego tylko, żeby móc razem jechać. W dodatku było całkiem ciemno, a księżyc miał zejść dopiero później. Gdybyśmy byli zbłądzili, mógł był Szut osiągnąć cel swój, zanimbyśmy znaleźli drogę właściwą. Zapytałem więc jednego z ludzi spotkanych, czy moglibyśmy, za dobrem wynagrodzeniem oczywiście, dostać przewodnika. Do owczarza nie chciałem się zwracać. Zapytany sam ofiarował nam usługi. Za dziesięć piastrów gotów był zaprowadzić nas aż do Newera-chanu, prosił tylko, byśmy zaczekali, aż sobie konia sprowadzi. Stawił się po kilku minutach.
Oczywiście musieliśmy być ostrożni, bo nie znaliśmy go wcale. Mógł z polecenia Szuta stać na drodze na czatach, by nas poprowadzić potem fałszywie. Wzięliśmy go między siebie, ja zaś obiecałem mu dwadzieścia piastrów, jeśli będzie uczciwy, a kulę w łeb, gdyby się starał nas oszukać.
Jadąc znowu przez las i zarośla, dotarliśmy w trzy godziny do drugiej wsi. Za nią ciągnęło się pole, a potem znowu las. Od czasu do czasu dolatywał do nas po lewej stronie szum wody. Był to dopływ połączonych już Drin, ale nie pomnę już, jak się nazywał.
W tem zeszedł księżyc, dając dość dużo światła, Znajdowaliśmy się w dzikiej okolicy górskiej. Wszędzie skalne ściany i zęby, groźne olbrzymy drzew, wilgotne powietrze i przytłumiony szmer liści na wierzchołkach,