Strona:Karol May - Szut.djvu/418

Ta strona została skorygowana.
—   390   —

Obydwaj podnieśli się milcząco, aby rozkaz wykonać. Ja wyszedłem z Halefem i dosiedliśmy koni.
— Wracamy. Tam się coś szatańskiego kroi. Chcą rodzinę Galingré’go wtrącić do rozpadliny — oświadczyłem.
Galingré krzyknął z przerażenia, ale ja ledwie to dosłyszałem, bo puściłem się był odrazu cwałem. Reszta pędziła za mną, co koń wyskoczy.
Ranko przysunął się do mnie z kasztanem i zapytał:
— Czy Szut jest przy tem?
— Tak.
— Dzięki Allahowi! To go mamy!
Więcej nie powiedzieliśmy już ani słowa. Dostawszy się do miejsca, w którem badałem ślady kół, skierowaliśmy się tamtędy. Zdawało się, że konie wiedzą, iż wymagamy od nich największej chyżości. Srokacze Aladżych leciały jak ptaki, czyniąc zaszczyt swej sławie, a reszta koni pełniła też swą powinność. Ale po Rihu kasztan był koniem najlepszym. Poznałem to dopiero teraz.
— Zihdi — zawołał za mną Omar — czy zobaczę teraz Hamda el Amazat.
— Tak. On tam jest!
— Niechaj się więc piekło otworzy, gdyż poślę mu teraz żer.
Przebiegliśmy przez wspomniany szereg zarośli, a przed nami roztoczył się daleki widok. Gdzieś na widnokręgu przed nami ukazał się biały punkt, nie większy od małej muszli. To był niewątpliwie wóz, na nim błyszczała biała płachta.
— Prędzej, prędzej! — zawołałem. — Musimy dobiec o ile możności blizko, zanim nas spostrzegą!
Nie zachęcałem dotąd Riha do pośpiechu ani ostrogami, ani szpicrutą. Teraz wymówiłem doń zwykłe „kawahm“, a ruszył naraz tak, jak gdyby dotychczas szedł tylko kłusem. Wprost leciał.
— Maszallah! Co za koń! — krzyknął Ranko.
On jeden dotrzymał mi kroku, ale musiał już bicza używać. Ja siedziałem w siodle spokojnie, jakby na krześle. Rih biegł tak równo, że mogłem pisać.