w życiu. Język twój pełen kłamstwa, jak pokrzywa gąsienic. Czy myślisz, że ja nie wiem, kim jest twój pan, któremu życzę dziesięciu tysięcy piekieł? Czyż nie nosi dziś jeszcze hamailu na szyi, chociaż jest przeklętym synem niewiernych? Nie mówiłem o tem dotychczas, gdyż sam chciałem doznać rozkoszy zemsty, ale twoje kłamstwo tak wielkie, że mi uszy pali. Muszę teraz powiedzieć, co wiem i dłużej milczeć nie będę.
— Co wiesz, co? — pytali drudzy.
— Ludzie, ten cudzoziemiec nie jest niczem innem jak tylko riswaidżi[1] eraci mibarek[2]! Widziałem go w Mekce, w mieście czci boskiej. Tam go poznano. Stałem obok niego i pierwszy wyciągnąłem rękę ku niemu, ale szejtan mu ułatwił ucieczkę. A ten hadżi Halef Omar był przy nim i pomagał mu plamić największą świętość muzułmanów wzrokiem psa chrześcijańskiego. Nie zapomniałem twarzy obydwu i poznałem ich, gdy jako kaleka siedziałem na gościńcu w Ostromdży, a oni przejeżdżali koło mnie. Nie pozwólcie się zakrapiać zuchwałemi łgarstwami, lecz pomścijcie straszliwie tę zbrodnię. Namyślałem się długo nad tem, jaką karę powinni ponieść ci zbrodniarze, ale nie znalazłem odpowiedniej. Dlatego dotąd milczałem.
Mówił prędko i ze złością jak z gorączki. Potem zaczął stękać zmożony bólem. Stało się zupełnie tak, jak przypuszczałem: umieszczono go w sypialni.
Teraz jasność we mnie wstąpiła. Więc to dlatego wydało mi się tak znajomem jego chude, charakterystyczne oblicze! Dlatego to przedstawiło mi się jak we śnie: morze ludzkie, oburzone i podniecone, a w pośrodku tego morza ta jedna postać, te długie wychudłe ręce, wyciągnięte ku mnie z palcami, pozakrzywianymi nakształt szponów drapieżnego ptaka, rzucającego się na zdobycz. A więc to w Mekce pierwszy raz go spotkałem. Twarz jego wbiła mi się w pamięć nieświadomie, a gdy się