Strona:Karol May - Szut.djvu/430

Ta strona została skorygowana.
—   402   —

— Nie, bardzo nawet ubodzy. Pracuję dla nich w nadziei, że stosunki ich poprawią się z czasem.
— Więc potrzebuje pan oczywiście pieniędzy!
— Zapewne, ale zarabiam je sobie przez swój zawód. Opisuję moje podróże, otrzymuję za to znośne wynagrodzenia i pomagam rodzinie.
— W takim razie proszę pana usilnie przyjąć mój udział w tej synowskiej opiece nad pańską rodziną.
— Dziękuję! Widzę, że chciałby mi pan z całego serca pomóc. Jednak ja nie śmiem sobie odbierać przyjemności, jaką daje przeświadczenie, że o własnych jedynie siłach spełniam swoje obowiązki. Nie uprawiam ocalania ludzi za pieniądze. Najważniejsze zaś jest to, że pan mnie nic nie zawdzięcza. Nazwij pan to szczęściem, przypadkiem, zrządzeniem losu, czy też wolą Bożą, żeśmy się z panem spotkali — mojej zasługi w tem niema. Widzieliśmy pana w niebezpieczeństwie, a mogąc pana wybawić z niego, uczyniliśmy to. Radość i zadowolenie z tego, żeśmy się stali narzędziem wyższej woli, jest dla nas sowitą nagrodą, jeżeli tu wogóle można mówić o nagrodzie.
— Ależ monsieur, ja jestem bogaty, bardzo bogaty, bogatszy, niż się panu zdaje!
— Cieszy mię to, gdyż chętnie patrzę na to, jeśli bliźni coś posiadają. Jako zamożni potrafią dużo zdziałać dobrego. Nie ja jestem ich wierzycielem, lecz Bóg. Jemu nie zdoła pan nigdy zwrócić kapitału, ale niech Mu pan procent wypłaca, wyświadczając dobrodziejstwa Jego mniej zasobnym dzieciom i mając dla nich zawsze otwarte serce i rękę.
— Otóż to właśnie chcę czynić! — rzekł głęboko wzruszony. — Ale pan przecież także jest mniej zasobny, niż ja.
— Są różne dobra i rozmaite rodzaje bogactwa. Ja nie mam złota, ani srebra, lecz jestem co najmniej tak bogaty, jak pan i kto wie, czy zamieniłbym się z panem.
— Panie, to są dumne słowa, które zmuszają mnie