Strona:Karol May - Szut.djvu/459

Ta strona została skorygowana.
—   431   —

przyskoczył już z nożem w ręku, a drugi podpędzał na mnie konia. Jednym skokiem znalazłem się na siodle. Wyjąłem rewolwer, wymierzyłem ku pierwszemu i krzyknąłem:
— Stój, bo strzelam!
Usłuchał.
— Z konia! — zawołałem do drugiego.
Zatrzymał siwka, nie mając odwagi się przybliżyć i wrzasnął gniewnie:
— Psie, co ty nam masz rozkazywać! Te konie do nas należą, a ja...
— Milcz! — przerwałem mu. — Jestem Kara Ben Nemzi emir, przyjaciel Haddedihnów, a ten koń jest mój.
— Kara Ben Nemzi! Cudzoziemiec z zaczarowanemi strzelbami! — powiedział prawie osłupiały.
Chwilę patrzył na mnie bezradnie, poczem pomknął szybko, jak myśl, po równinie.
— Sir, przytrzymajcie tu tego draba! — rzekłem donośnie do Anglika i puściłem się za jeźdźcem.
Nikt byłby go nie doścignął prócz mnie, gdyż siedział na najszybszym koniu Haddedihnów, owej młodej siwce, o której Mohammed Emin powiedział do mnie: „Tę klacz oddam tylko z życiem.“ Na niej to gonił on dzikiego osła Sindżaru, aż padł zmęczony. Nawet Rih nie dorównałby jej w biegu, gdyby miała na sobie prawowitego właściciela. Ale ten złodziej nie wykradł razem z klaczą „tajemnicy“ i nie mógł jej zachęcić do największej chyżości. Ja natomiast znałem ogiera i dlatego nie wątpiłem o dobrym wyniku gonitwy.
Położyłem karemu dłoń pomiędzy uszami i zawołałem trzykrotnie „Rih!“ Zarżał głośno i pognał tak, że omal nie dostałem zawrotu głowy. Już w pół minuty spostrzegłem, że odległość między mną a złodziejem zmniejszała się, a on oglądnąwszy się, zauważył to także. Zaczął bić klacz, ale ona, szlachetnej natury córa pustyni, nie była przyzwyczajona do takiego postępowania z nią. Zaczęła się opierać, a dzięki temu ja zbliżyłem się jeszcze bardziej. Drab wysilał się i używał całej