Strona:Karol May - Szut.djvu/462

Ta strona została skorygowana.
—   434   —

układaliśmy się w trawie. Lindsay zacierał ręce z radości.
— Jestem ciekaw twarzy, jakie zobaczymy! To będzie przyjemność! Nieprawdaż? — odezwał się pierwszy.
— Ogromna niespodzianka. Halef będzie jednym z pierwszych, a Amad el Ghandur oczywiście także.
Muszę tu nadmienić, że wróciwszy z Halefem z karawany śmierci do Haddedihnów, nie zastałem był jeszcze Amada el Ghandur. Uważaliśmy go za straconego, później jednak przybył szczęśliwie. Pomścił na Bebbehach śmierć ojca, ale kosztowało go to więcej czasu, niźli przypuszczał.
Piastował teraz po śmierci Mohammed Emina stanowisko szejka Haddedihnów.
— I Omar Ben Sadek ze swym srokaczem — dodał Lindsay. — Cieszę się naprzód nadzieją na to, jak kania na wodę. To przecież zupełnie co innego z wami jeździć, sir. Coś przynajmniej człowiek przeżywa.
— Nie wzbijajcie mnie w dumę, mylordzie! Inni ludzie także niejednej doświadczają rzeczy w podróżach.
— Ale jak! Opuśćcie wy tego mylorda! Dla was nazywam się Lindsay, Dawid Lindsay tak samo, jak dawniej. Zrozumiano?
Obydwaj jeńcy nie przemówili ani słowa. Jeden z nich siedział wpatrzony w ziemię, a drugi obmacywał ustawicznie nos, przybierający z każdą chwilą na barwności i rozmiarach. Lord zadał mu widocznie cios niezwykły.
Po kwadransie ujrzeliśmy gromadę jeźdźców, wynurzającą się z poza wschodniego horyzontu.
— Nadchodzą, nadchodzą! — zawołał Lindsay z uśmiechem na całej twarzy.
— Z ochotą podarowałbym im zaraz tysiąc funtów, tak się cieszę.
Tak, to byli oni. Zbliżali się szybko, jadąc tropem koniokradów. Spostrzegli nas i zatrzymali się, by się nam przypatrzyć. Obok naszych wielbłądów zauważyli siwka i karego. Wprawdzie maść koni się zgadzała, je-