Strona:Karol May - Szut.djvu/464

Ta strona została skorygowana.
—   436   —

Wzruszony do głębi tem nadzwyczajnem wstrząśnieniem duchowem podniosłem go i przycisnąłem do piersi. On objął mnie rękoma, przytulił do mnie twarz i jął szlochać, że aż serce pękało.
Tymczasem ożywili się także drudzy. Nie wątpili już, że to my. Poznali ogiera i klacz siwą, a w następnej chwili otoczyło nas koło jeźdźców, którzy pozeskakiwali z koni i zarzucali nas okrzykami i pytaniami. Wszystkich ręce wyciągały się do nas, ale nie mogłem żadnej uścisnąć, gdyż miałem zbyt wiele do czynienia z Halefem, który wreszcie na tyle się uspokoił, że przemówił. Z początku wyrzucał tylko słowa:
— Ya zihdi, hajaji, na imi, nuri esz szems, ya Allah, ya Allah! — o zihdi, moje życie, moje szczęście moje światło słoneczne, o Boże, o Boże! Przytem głaskał mnie oboma rękami po twarzy i całował brzeg mego burnusa. Jemu było w tej chwili obojętne, czy oba konie ocalone, czy nie. Zobaczył mnie i to mu wystarczało.
Tem większą była radość drugich z tego powodu, że konie były już bezpieczne. Mnie wystąpiły także łzy w oczach wskutek wzruszenia Halefa, mimo to nie mogłem się wstrzymać od uśmiechu, słysząc jak szaro kratkowany lord witał Haddedihnów. Zebrał swój cały zapas słów arabskich i tureckich, aby im oświadczyć, jak się ich widokiem raduje. Można sobie wyobrazić, jakie niedorzeczności z tego wyniknęły.
Omar Ben Sadek czekał długo, zanim dostał się do mnie. Wreszcie wziął Halefa poprostu za barki, odsunął odemnie i rzekł:
— Czy sądzisz, że pozwolę ci tego zihdi zatrzymać tylko dla siebie. Tu jest jeszcze ktoś, kto chce go powitać.
Mimo mego oporu przycisnął wargi do mej ręki i nie odstąpił, dopóki jego miejsca nie zajął Amad el Ghandur, który wziął mnie za rękę i w te odezwał się słowa:
— Dzięki Allahowi za to, że cię znów do nas sprowadza, emirze! Będzie wielka radość w obozie i rozkosz