Strona:Karol May - Szut.djvu/466

Ta strona została skorygowana.
—   438   —

i oto widzisz go, zihdi. Jest niemal jeszcze szlachetniejszy od Riha i nosi już mego chłopaka, syna najmilszej z pięknych. Obydwaj są razem dzień i noc i nauczyliśmy go już tajemnicy, którą ci powiem, ponieważ jesteś właścicielem obydwu.
— Ani jeden, ani drugi nie jest mój — odrzekłem.
A na to Halef zauważył:
— Nie. Ty powierzyłeś mi tylko wspaniałego Riha, bo jedynie tutaj mogło mu się dobrze powodzić. Hodowałem go z bogactwa, które dzięki tobie otrzymałem i jeździłem na nim pod twoją nieobecność. To wynagrodziło mi sowicie trudy, jakie poniosłem dla niego. Zresztą nie były to trudy, lecz radości i rozkosze. Wróciłeś do nas, niechże on znowu tobie służy. Spodziewam się, że nie odmówisz tej prośbie, gdyż nawet choćby się twoje prawo posiadania przestarzało, zdobyłeś je na nowo ocaleniem konia z rąk złodziei. Więc weź go, a sprawisz nam tem wielką przyjemność. Ja nie potrafię inaczej patrzeć na mojego zihdi, jak tylko wtedy, gdy będzie na koniu, który niósł go wśród tylu niebezpieczeństw i czynów.
Musiałem oczywiście spełnić to życzenie, choć to nie było moim zamiarem. Przyjąłem więc Riha, ale zaznaczyłem wyraźnie, że tylko na krótki czas mego pobytu.
Potem opowiedziałem, jak pojmaliśmy obu Abu-Ferhanów. Przywiązano ich do wielbłądów, aby ich z sobą zabrać. Kradzież tak drogich koni karze się śmiercią, ale z radości z powodu moich odwiedzin obiecali mi Amad el Ghandur i hadżi Halef, że kara będzie łagodniejsza.
Wyruszyliśmy ku pastwisku Haddedihnów. Wysłano naprzód posłańca, by tam zapowiedział nasze przybycie.
Jechaliśmy już ze trzy godziny. Po upływie tego czasu ujrzeliśmy przed sobą chmarę jeźdźców. Nadbiegli z wielkim krzykiem, otoczyli nas i cisnęli się tak, jak gdyby nas chcieli stratować. Gnali jeden przez drugiego, wrzeszczeli pozdrowienia, sławili moje czyny i strzelali