Wyciągnął do mnie ręką, którą uścisnąłem.
— Niechaj się spełni wasza wola — rzekłem — pojedzie z nami.
— Gdyby nawet drudzy krzywo na to patrzyli? Naw et wtedy, gdyż spodziewam się, że Haddedihnowie posłuchają mej rady.
— Z pewnością, zihdi. Możesz od nich zażądać, czego zechcesz. Nie odmówią, jeśli to tylko możliwe.
Promieniał poprostu z zachwytu, a Hanneh radowała się także mojem przyrzeczeniem. Halef wybiegł, by synowi donieść o wyniku rozmowy.
Stało się to, co przewidywałem. Gdy Haddedihnowie dowiedzieli się, że hadżi chce zabrać syna, oparli się temu jednogłośnie, lecz ja nie tracąc wielu słów, oświadczyłem, że ja również życzę sobie mieć z sobą mego pochrześnika i imiennika. Wobec tego ustąpili Haddedihnowie.
Nazajutrz przygotowano się już wczesnym rankiem do drogi. Oprócz Lindsaya, mnie i chłopca, było razem dwudziestu jeźdźców, uzbrojonych, jak można było najlepiej. Kilka jucznych koni niosło zapasy żywności, aby po drodze nie tracić czasu na polowania. Amad el Ghandur jechał na siwce, ja na Rihu, chłopak na synie karego, Omar ben Sadek na srokaczu, a Lindsay i Halef pożyczyli sobie dwa z najurodziwszych koni plemienia. Ponieważ i reszta miała konie bardzo dobre, przeto nie należało się obawiać, by szybkość jazdy pozostawiała co do życzenia.
Zmierzaliśmy najpierw do gór Cagros, gdzie dotarliśmy bez wypadku w przeciągu tygodnia. Znaleźliśmy las Czimar, na którego skraju obozowaliśmy wówczas[1], kiedy spotkaliśmy się z Turkomanami z plemienia Bejat i zatrzymaliśmy się w tem samem miejscu. Ponieważ obraliśmy zupełnie tę samą drogę, chcąc zwiedzić miejsca, przez które jechaliśmy wówczas, przeto udaliśmy się aż do owego zakrętu, gdzie napadli na nas Bebbehowie
- ↑ Patrz tom III., rozdz. I.