Halef pokazywał synowi po drodze każde miejsce, żyjące w naszej pamięci i opowiadał — może po raz setny — co na niem się stało. Czynił to na swój obrazowy sposób; ja bawiłem się tem nadzwyczajnie. Wedle jego przedstawienia rzeczy był on przynajmniej półbogiem, a ja więcej niż całym.
Małego Kara Ben Halefa wziąłem od pierwszego dnia do szkoły. Nie odstępował mnie prawie i okazał się bardzo uważnym i pojętnym uczniem. Uczyłem go słuchać odgłosów puszczy, a na każdym śladzie, jak się go ma odczytać, aby go zrozumieć właściwie. Już w tydzień przyszedłem do przekonania, że z chłopca wyrośnie dzielny Beduin. Polubiłem go i czułem, że on darzy mnie również swem przywiązaniem. Omar Ben Sadek zdobył je sobie także i chłopak nie nazywał go nigdy inaczej, jak amm, czyli stryjem.
Kiedy po raz pierwszy byliśmy u Mamrahsza, dowiedzieliśmy się, że w pobliżu niema wielu Kurdów Dżiaf, do których on należał, że natomiast nadciągnął tam szczep Bilba z Persyi. Tak było i do dzisiaj.
— A Bebbehowie? — spytałem. — Gdzie oni mają teraz swoje pastwiska?
— Pomiędzy Persyą a górami Cagros — odpowiedział.
— A więc dość daleko stąd. Czy nie było ich tu przypadkiem w ostatnich czasach?
— U mnie nie, ale o dzień drogi stąd zatrzymuje się rokrocznie ich oddział.
— Ach! Rzeczywiście z taką regularnością?
— Tak. Raz do roku. Teraz również obozują tam, jak mi się zdaje.
— W jakiej liczbie?
— Zawsze dziesięciu do dwudziestu ludzi.
— A co robią?
— Przypuszczam, że obchodzą id el amwat[1].
— Tak? Czy są tam groby?
- ↑ Uroczystość zmarłych.