Strona:Karol May - Szut.djvu/488

Ta strona została skorygowana.
—   460   —

miast pożytku. Te uczucia i myśli nietylko mnie przenikały, gdyż skoro Amad el Ghandur cisnął kamień do wnętrza grobu, rzucił mi Halef spojrzenie, po którem poznałem, że miał takie same zdanie jak ja. I on, taki niewzruszony przedtem mahometanin, który mnie chciał nawrócić na islam, czuł teraz nie inaczej niż ja: „Kochajcie waszych nieprzyjaciół, czyńcie dobrze tym, którzy was obrażają i prześladują, a wtedy będziecie dobremi dziećmi Boga w niebiesiech“!
Ponieważ właściwa uroczystość miała nastąpić dopiero nazajutrz w rocznicę śmierci, mogliśmy przeto dzisiaj wypocząć i należało się rozglądnąć za miejscem odpowiedniem na obóz. Chciałem zejść w tym celu ze wzgórza, ale Amad el Ghandur powiedział:
— Effendi, to niepotrzebne. Ja nie zostanę nigdzie, tylko przy grobie ojca.
— Czemu?
— Jak możesz pytać w ten sposób? Czy nie uznajesz tego, że miejsce moje tu przy nim?
— Pamiętaj o niepewności tych okolic i o Bebbehach, którzy mogą nadciągnąć!
— Mam pamiętać o ojcu. Przybyłem jego odwiedzić, a skoro już raz tu jestem, nie odstąpię od niego, dopóki tych stron nie opuścimy!
— To byłoby największą nierozwagą. Gdyby na tym terenie nas zaskoczyli, bylibyśmy zdani na ich łaskę i niełaskę.
— Tak, gdyby nadeszli! Ale nawet wówczas nie byłoby jeszcze tak źle. Dowiedzieliśmy się, w jak małej przybywają tu liczbie. Nas jest dwudziestu doświadczonych i walecznych wojowników. Czego mielibyśmy się obawiać?
— Walecznych — bez wątpienia, ale czy także doświadczonych? Na co się przyda doświadczenie, jeśli się podług niego nie postępuje? Czyż w tym roku liczniej przybyć nie mogą? Gdyby ich nawet było tak nie wielu, to, jak powiedziałem, teren jest dla nas niekorzystny.