Strona:Karol May - Szut.djvu/492

Ta strona została skorygowana.
—   464   —

ze mną, to dostaną, że z nich drzazgi polecą! A teraz mogę pójść z wami?
— Niech i tak będzie. Nudzilibyście się tutaj, nie mogąc rozmawiać z Beduinami.
— A kto jeszcze idzie?
— Oczywiście, że Halef.
— I jego boy?
— Prawdopodobnie.
— Well, ma zupełną słuszność. Chłopak dzielny rwie się, żeby się czegoś od was nauczyć. Czy weźmiecie go z sobą?
Mały Kara Ben Halef ucieszył się bardzo, posłyszawszy, że będzie nam z ojcem towarzyszył. Zeszliśmy we czterech z góry, poprosiwszy przedtem Amada el Ghandur, żeby nie puszczał swoich ludzi na polowanie. Nie dowierzałem mu, gdyż od kiedy znajdował się przy grobie ojca, nie tylko zaczął myśleć o zemście, lecz zrobił się wobec mnie bardzo uparty.
Przybyliśmy do lasu, pokrywającego ten łańcuch wzgórz, gdzie polowaliśmy podówczas. Wybrałem umyślnie ten kierunek, ponieważ Kurdowie, gdyby nadeszli, musieliby się zbliżyć ze strony przeciwnej.
Mieliśmy szczęście. Halef okazał się dobrym myśliwym, lord znał się także na tym kunszcie szlachetnym, a mały Kara Ben Halef tak dobrze brał się do rzeczy, że zasłużył na pochwałę. Po upływie czterech godzin wyszliśmy z lasu, objuczeni łupem.
Wróciwszy na wzgórze, zastałem płonące już ognisko, a nad niem rumieniła się świeża pieczeń.
— A więc ktoś z was przecież wychodził? — spytałem Amada el Ghandur. — Prosiłem, żeby tego zaniechać!
— Mieliśmy tu siedzieć i próżnować, gdy tymczasem wyście się mozolili? — odparł.
— Temu chłopcu pozwalasz polować, a zabraniasz nam, dorosłym wojownikom?
— Chłopak był ze mną, nie bałem się więc, że popełni jaki błąd.