Strona:Karol May - Szut.djvu/496

Ta strona została skorygowana.
—   468   —

— Więc opisaliście im także wypadki, które się podówczas tutaj rozegrały?
— Naturalnie! Tak z nami współczuli, jak gdyby należeli do naszego plemienia.
— Czy powiedzieliście im także, kto tu jest teraz?
— Tak. Pytali nas o to. Mówiliśmy o tobie, o hadżim Halefie Omarze, o jego synu Kara Ben Halef, o Inglisie, który wówczas był także przy tem i został zraniony. Okazali nam tyle przyjaźni, że pytali nawet o twego słynnego Riha i czy znów na nim jeździsz.
— A potem co zrobili?
— Potem? Odjechali.
— Dokąd?
— Z powrotem.
— Z powrotem, a więc na północ, nie na południe?
— Tak.
— A ja sądziłem, że pójdą na południe do swego szczepu.
— Słusznie, emirze, ale jeden z nich zauważył podczas rozmowy, że wypadł mu sztylet z za pasa. Ponieważ była to stara, kosztowna, puścizna, której nie chciał się wyrzec, przeto musieli wrócić, aby odnaleźć zgubę.
— Wspominaliście pewnie także o Bebbehach. Czego dowiedzieliście się o nich?
— Oświadczyliśmy z góry, że jesteśmy przygotowani na ich przybycie, wiedząc, że bywają tutaj rokrocznie. Na to zapewnił nas Soranin, że Bebbehowie wcale nie przyjadą w tym roku.
— Jaki powód podali? — Kurdowie Bebbeh prowadzą teraz właśnie spór z Kurdami Piran, pojmiesz zatem, effendi, że nie mają czasu podjąć wyprawy w celach obrzędowych.
— Pięknie. O czemże więcej mówiliście z nimi?
— O niczem więcej. Treść całej rozmowy naszej z nimi podałem ci już. Przyznasz chyba teraz, że próżne były twoje obawy, że natomiast nasz szejk Amad el Ghandur miał słuszność?