podniósł się Anglik, który słuchał wszystkiego w milczeniu, ujął swojego konia za uzdę i zapytał:
— Słuchajcie, szanowny sir Kara Ben Nemzi, co za dyabeł zagospodarował się tu na dobre? Czy poróżniliście się z Haddedihnami?
— Tak.
— Czemu?
— Ponieważ złożyli mnie z dowództwa. Ci czterej, którzy przedtem byli na polowaniu, spotkali dwu Bebbehów, uważają ich jednak za Soranów. Radziłem obrać inne miejsce na obóz, ale oni tutaj zostają.
— All devils! To może tu coś zajść? Czy powiecie, co...
— Nie teraz — przerwałem mu — później. Muszę pójść zaraz za tymi dwoma Bebbehami. Zabieram Halefa i jego syna z sobą, a...
— Co, ich? Czemu nie mnie? — w trącił pośpiesznie.
— Ponieważ muszę tu przy koniach mieć pewnego człowieka, a wy jesteście najpewniejsi.
— Well, pięknie, zostaję — rzekł zadowolony, chociaż nie brałem go tylko dlatego z sobą, że bałem się, aby głupstwa jakiego nie popełnił.
W kilka minut potem zszedłem znowu z Halefem i chłopcem na dolinę. Do tego miejsca nie zauważyłem nic, bo droga była skalista, ale na dole padł mój wzrok na ślady owych czterech Haddedihnów, którzy wyjeżdżali na polowanie. Trop ten oddalał się i powracał. Obok widniały jeszcze inne odciski dwu ludzi, skierowane nie na ścieżkę skalną, lecz od niej w bok.
— Czy domyślasz się, kto tędy mógł przejść? — zapytałem Halefa.
— Nie, effendi, — odpowiedział. — Ponieważ nie słyszałem jeszcze twojego zdania o tem, więc nie wiem, od czego mam wyjść.
— Od przypuszczenia, że ci dwaj Kurdowie, którzy podali się za Soranów, są Bebbehami.
— Maszallah! Tak sądzisz?
— Tak.
Strona:Karol May - Szut.djvu/500
Ta strona została skorygowana.
— 472 —