spotkaniem czterech Haddedihnów. Mieliśmy więc trop dawny, idący ku nam i nowy, powrotny.
Niebawem znaleźliśmy się w zaroślach, w których Bebbehowie ukryli byli swoje konie. Zauważyliśmy, że odjechali stąd cwałem, aby swoim zanieść czemprędzej ważną wiadomość. Wyjaśniłem, idąc dalej, mojemu małemu uczniowi wszystko, czego jeszcze nie rozumiał i radowałem się nadzwyczajnie tem, że tak dobrze, bystro i szybko pojmował.
Od owych zarośli posuwaliśmy się dobre pół godziny brzegiem rzeki, korzystając z każdego miejsca, które nas zasłonić mogło. Tu zniżał się las aż do rzeki, otaczając swemi ramionami wązkiemi dość obszerną polanę.
— Tu musimy się ukryć — powiedziałem.
— Dlaczego właśnie tutaj? — zapytał Halef.
— Ponieważ Bebbehowie rozłożą się tu obozem.
— Effendi, czy jesteś wszechwiedzącym?
— Nie, wysnuwam tylko wnioski z danych okoliczności. Ledwie godzina jeszcze do zachodu słońca, o tym czasie muszą Kurdowie stanąć obozem.
— Czy nie pojadą dalej do grobu skalnego?
— Nie. Ciemno będzie, a księżyc wschodzi teraz później. Może przy jego świetle do nas się zbliżą. W każdym razie zatrzymają się pierwej tutaj.
— Czemu nie wyżej? Wszak wtedy musielibyśmy udać się ku nim dalej, by ich zobaczyć.
— Czyż nie widzisz, że obaj wywiadowcy tu zsiedli z koni. Mnóstwo tych śladów świadczy, że przeszukiwali także przyległy skraj lasu. Jakiż inny powód tego, jak to, że chcą swoich podprowadzić aż tutaj?
— Masz słuszność, jak zawsze, effendi. Cóż my teraz poczniemy? Podsłuchamy, co będą mówili?
— Chciałbym bardzo zaiste. Zobaczymy, czy nastręczy się sposobność do tego. Zaczaimy się w lesie, dopóki nie przyjdą.
Weszliśmy z lewej strony w las, aż do zarośli, które nas całkowicie ukryły.
Strona:Karol May - Szut.djvu/502
Ta strona została skorygowana.
— 474 —