Byłem nadzwyczaj ciekaw, czy Kurdowie zatrzymają się rzeczywiście tam, gdzie przypuszczałem. Halef podzielał tą ciekawość razem z synem.
Godziny czekania skracaliśmy sobie cichą rozmową, a przedmiotem jej było zachowanie się szejka i Haddedihnów. Hadżi był mocno rozgoryczony i sypał najdosadniejszymi wyrazami przeciwko tym ludziom nieostrożnym. Jeszcze bardziej jednak gnębiła go myśl, że mnie tak zmartwili. Chociaż go zapewniałem, że teraz nie gniewam się, ani nie smucę, że uważam sobie tylko za obowiązek czuwać nad tymi ludźmi, których oczy oślepły, a uszy ogłuchły, nie wierzył mi i usiłował wszelkimi sposobami uspokoić mnie, pocieszyć, oraz utwierdzić we mnie przekonanie o swej wierności i przywiązaniu. Było to niesłychanie wzruszające, gdy leżąc obok, tulił się do mnie, ściskał mi dłoń oburącz i starał się cichemu swemu głosowi nadać jak najserdeczniejsze brzmienie. Nie potrzebowałem ani pociechy, ani uspokojenia, gdyż nie gryzłem się, a nawet rozdrażnienie już było przeszło, ale ta wierna, pełna poświęcenia, miłość działała w ten sposób, że mniej dotkliwie odczuwałem obawy.
Owładnęło mną nieokreślone przeczucie, że niepowstrzymanie zbliża się smutne zdarzenie. To przeczucie nie zawiodło mnie dotąd nigdy, lecz sprawdzało się zawsze. Stąd też pochodziły ostatnie słowa, które wyrzekłem do Amada el Ghandur. O siebie nie bałem się bynajmniej, tylko jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że to on powinien mieć się na baczności. Postanowiłem uczynić wszystko, nawet życie narazić, byle tylko odwrócić grożące niebezpieczeństwo, z którego rodzaju sam jeszcze nie zdawałem sobie sprawy.
Wieczór zapadał, coraz większa ciemność dokoła nas się roztaczała, gdy wtem usłyszałem tętent koni: to nadjeżdżali Kurdowie. Odgłos kopyt nie oddalał się: nie pomyliłem się zatem. Zatrzymali się na wspomnianem poprzednio miejscu.
— Zihdi, ty słusznie przypuszczałeś. Zsiadają z koni.
Czy pójdziemy tam? — spytał Halef.
Strona:Karol May - Szut.djvu/503
Ta strona została skorygowana.
— 475 —