— Ani ty, ani Kara Ben Halef! Narazilibyście się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo, ponieważ nie rozumiecie kurdyjskiego języka. Pójdę sam.
— Dobrze, ale jeśli wkrótce nie wrócisz, to ja pośpieszę za tobą!
— Więcej rozwagi, Halefie! Chcę ich podsłuchać i muszę zaczekać, dopóki nie będą mówili o sprawach, mnie obchodzących. Zanim to nastąpi, mogą całe godziny przeminąć.
— Poddaję się twej woli, ale biada im, gdy cię pochwycą! Wykłuję i wystrzelam ich wszystkich!
Ułożyłem już sobie, jak swój zamiar wykonam. Woda wiosenna, spływając z góry przez las, wyżłobiła sobie rów, dość głęboki, którym płynęła do rzeki. Rów ten, obecnie suchy, przechodził na poprzek przez miejsce, na którem zatrzymali się Bebbehowie. Wlazłem z zarośli w ten rów i jąłem się nim zsuwać na dół. Kurdowie nie mówili głośno, gdyż Haddedihnowie mogli się przypadkowo znajdować niedaleko, gdy jednak zbliżyłem się cokolwiek więcej, usłyszałem pytanie:
— Czy rozniecimy tu ogień?
— Nie — odrzekł drugi głos. — Najpierw musimy posłać kogoś w dół na podsłuchy, żeby zbadał, czy nam tu będzie bezpiecznie.
— To zbyteczne, gdyż Haddedihnowie obozują na górze przy grobie szejka i nie oddalą się tak bardzo w ciemności.
— Tak, Haddedihnowie to głupie traszki, które nie mają odwagi ze swoich nor się wychylić. Ale ten czart cudzoziemski jest zawsze tam, gdzie go najmniej potrzeba, a z nim ten mały pies z cienkim wąsem, który zastrzelił mi ojca Ghazal Gaboyę. Tego karła należy umęczyć, żeby daleko i donośnie zawył ponad góry i doliny.
Zawołał jednego z ludzi i kazał mu przeszukać okolicę ku dołowi. Było mi to oczywiście na rękę, że miało jeszcze ciemno pozostać, bo to mogło mi się tylko przydać. Zacząłem leźć dalej i dalej, dopóki nie minąłem
Strona:Karol May - Szut.djvu/504
Ta strona została skorygowana.
— 476 —