drzew i nie znalazłem się w rowie na skraju trawą pokrytej polany. Konie pobiegły nad wodę. Na lewo od rowu pousiadali Kurdowie, aby zaczekać na wynik zwiadów. Rozmawiali teraz głośniej, albowiem gdyby Haddedihnowie znajdowali się w pobliżu, to wysłany na przeszpiegi odkryłby ich prawdopodobnie i doniósł o tem swoim towarzyszom.
Z tego, co mówili dotychczas, należało wnosić, że dowodził tymi Kurdami syn Ghazal Gaboyi, którego Halef w swoim czasie zastrzelił. Biada, gdybyśmy wpadli w ręce tego mściciela krwi. W dalszym ciągu rozmowy usłyszałem, że nazywał się Ahmed Azad; tak wołali go drudzy. Oko moje, przyzwyczajone do ciemności, naliczyło teraz jedenaście osób. Jeśli ich więcej nie było, nie mieliśmy istotnie powodu do obawy.
— Szczęście — rzekł Ahmed Azad — że przyszło mi na myśl wysłać tych dwu na zwiady! Gdyby nie to, bylibyśmy wpadli może w ręce Haddedihnom.
— Kiedy na nich napadniemy? — spytał jeden z Kurdów.
— To zależy od tego, czy nasz posłaniec był dość rączy. Najlepiej byłoby w nocy, bo niespostrzeżeni przez nich zaskoczylibyśmy ich tak, że żywcem dostalibyśmy ich w nasze ręce. Powiadasz, że mają cenne konie?
— Tak. Najpierw kary ogier cudzoziemca, zwanego Kara Ben Nemzi, który podobno posiada strzelby czarodziejskie, strzelające w nieskończoność bez nabijania. Potem młody kary ogier, na którym jeździ syn tego karła z rzadkim wąsem. Wkońcu cenna siwa klacz szejka Amada el Ghandur. Jest tam także znakomity srokacz.
— Czy widziałeś te konie?
— Wszystkie, z wyjątkiem srokacza.
— Czy sądzisz, że są lepsze od mojej perskiej klaczy?
— Nie. Takiej jak twoja klacz szukać daremnie. Jej rodowód sięga stajni Nadir szacha.
— Mimo to musimy dostać te konie. Nikomu nie
Strona:Karol May - Szut.djvu/505
Ta strona została skorygowana.
— 477 —