— Czemu nie? Gdyby się to sprawdziło, mielibyśmy ciężką przeprawę.
— Ja się nie boję, zihdi!
— Wiem, kochany Halefie, ale przeczuwam, że to się i tym razem dobrze nie skończy.
— Nie obawiaj się tak bardzo! Ileż to razy byliśmy w gorszych niebezpieczeństwach i zawsze wyszliśmy szczęśliwie. Tak będzie dzisiaj i jutro. Co zamierzasz uczynić? Czy zaczekamy na Bebbehów, czy też sami ich napadniemy?
— Nie mogę o tem rozstrzygać. Wszak wiesz, że teraz dowodzi Amad el Ghandur.
— Pożal się Boże! Może rozmyślił się już tymczasem!
— Wątpię. Znam gorączkę krwawej zemsty. Kto raz w nią popadnie, temu już nic nie poradzi, dopóki przeciwnicy zemsty nie wykonają, jeden albo drugi życiem nie przypłaci. Zobaczysz, że nie zmienił swego poglądu.
Dostaliśmy się tymczasem na niższą dolinę i jęliśmy piąć się do grobowca. Już zdala świecił ku nam blask olbrzymiego ogniska.
— Coż za nieostrożność rozniecać takie ogniska! — wyrwało mi się, chociaż postanowiłem teraz nic nie czynić i wyczekiwać spokojnie.
— Zaraz im powiem moje zdanie — rzekł Halef.
Rączy jak zawsze wybiegł na wzgórze i zawołał do siedzących przy ogniu i ucztujących Haddedihnów:
— Allah akbar — Bóg jest wielki, ale wasza nierozwaga jeszcze większa! Jak mogliście rozpalić takie ognisko?
— Co to ciebie obchodzi? — zawołał Amad el Ghandur.
— Bardzo wiele. Moje życie zawisło od tego.
— Na twojem życiu nie wiele zależy!
— Tak? Gdybyś nie mówił w szale zemsty, dostałbyś inną odpowiedź niż ta, którą ci daję. Bebbehowie przybyli, by na nas napaść, a wy ogień palicie, aby ich kule tem pewniej nas dosięgły!
Strona:Karol May - Szut.djvu/507
Ta strona została skorygowana.
— 479 —