— Bebbehowie? Kłamiesz!
— Pilnuj swego języka! Jestem hadżi Halef Omar i nie skłamałem jeszcze nigdy. Dwaj wywiadowcy Bebbehów okpili was, twierdząc, że są Kurdami Soran i wyciągnęli z was wszystkie potrzebne wiadomości. Potem wrócili i sprowadzili Ahmeda Azada, syna Ghazal Gaboyi. On zatrzymał się niedaleko z zamiarem uderzenia na nas.
Teraz przecież stracili Haddedihnowie równowagę ducha. Zażądali od Halefa, żeby opowiedział im wszystko. On zaś rzekł:
— W rzeczywistości nie zasługujecie ani na jedno słowo. Poróżniliście się z moim effendim i powinnibyśmy właściwie odjechać, nie troszcząc się wcale o was, ale ja wiem, co mi nakazuje prawdziwa Miłość, do której się nawróciłem. Spełnię więc waszą prośbę. Emir Kara Ben Nemzi, ja hadżi Halef Omar i syn mój Kara Ben Halef byliśmy pod obozem Bebbehów i podsłuchaliśmy ich rozmowy. Gdyby nie to, pozarzynaliby was oni dziś w nocy jak owce, pozbawione pasterza i obrońcy.
Halef opowiedział w swój barwny sposób, cośmy zrobili, widzieli i słyszeli i dodał nadto doskonałe napomnienia. Już myślałem, że jego przedstawienie rzeczy skutek wywrze należyty, kiedy Amad el Ghandur huknął na niego:
— Milcz! Nie potrzebujemy twoich uwag. Sami wiemy, co mamy czynić. A zatem naliczyliście dwunastu Bebbehów?
— Tak, jeśli się chcesz przekonać, to zejdź tam do nich!
— I oto taki hałas poczynasz? Dwunastu przeciwko dwudziestu!
— Ale bardzo łatwo może więcej ich nadejść, bo Ahmed Azad mówił o posłańcu.
— My się ich nie boimy. Czemu tak krzyczysz na ten wielki ogień? To właśnie dobre do napadu. Usiądziemy w cieniu i Bebbehowie nas nie zobaczą, lecz my ich i poślemy im kule.
Strona:Karol May - Szut.djvu/508
Ta strona została skorygowana.
— 480 —