Strona:Karol May - Szut.djvu/520

Ta strona została skorygowana.
—   492   —

nił, a ty go uwalniasz! Pytam raz jeszcze, czy mam cię ubić?
— Czyż nie wiesz, że zostałem wówczas jego bratem? Nie wyrządził mi nic złego, więc puściłem go wolno.
— Ależ on mnie chciał zabić! Czy widzisz krew na mej szacie? To woła o pomstę!
— Ty sam jesteś temu winien. On nie miał zamiaru wrogo przeciwko nam występować, ale zobaczywszy, że dobyłeś noża na mnie, jego przyjaciela, strzelił do ciebie.
— Obowiązkiem twoim było oddać go mnie!
— Był w moich rękach, nie w twoich. Mogłem uczynić według upodobania. Chcesz go mieć, to go sobie weź!
— Czy naprawdę ośmielasz się mówić ze mną w ten sposób? Pytam cię poraz trzeci, czy mam cię ubić?
— A ja po raz trzeci nie odpowiadam. Sam zaznaczyłeś, że już nas nic nie łączy. Daj mi więc spokój! Moja równowaga zdziwiła go widocznie, ale mimo to z wysiłkiem wielkim ledwie opanował wzburzenie. Haddedihnowie byli stanęli za nim. Gdyby ich był wezwał do pochwycenia mnie, nie wiem doprawdy, czy byliby go posłuchali, czy nie. Oni myśleli także tylko o walce i zemście. Poszedłem naprzód obok Amada el Ghandur, a potem pomiędzy nich. Nie odważyli się mię zatrzymać. Odwróciłem się raz jeszcze do szejka ze słowami następującemi:
— Oprócz tego powiedział ten Kurd, że jesteśmy zgubieni, bo mamy tutaj złe miejsce. Jego oddział liczy już nie dwunastu, lecz stu dwudziestu ludzi. Wątpię, czy z twoimi podołasz!
— Stu dwudziestu? To kłamstwo!
Udałem, że nie słyszę tej obelgi i poszedłem do mego konia, gdzie się położyłem na ziemi. Następnie zluzowałem Halefa i jego syna i na czuwaniu spędziłem resztę nocy w skalnym przesmyku.
Była to przykra noc. Zdawało się, że szatan opętał Haddedihnów. Jak się cieszyli mojem przybyciem! Jaką