— Wynoś się! Już mnie żaden chrześcijanin nigdy nie dotknie!
Wysłałem znowu Halefa do przesmyku na wartę a sam zarzuciłem sztuciec na plecy i wybrałem się do Kurdów. Halef chciał koniecznie iść ze mną, ale się na to nie zgodziłem. Zbyt niebezpieczna była to próba, żebym miał pozwolić na udział w niej innym ludziom.
Przemykałem się od krzaka do krzaka, aby się nie pokazywać, gdyż chciałem z nienacka znaleść się między Kurdami. W tem ujrzałem jednego z nich, opartego o drzewo. Patrzył ku górze, jak gdyby kogoś stamtąd wyglądał. Był to brat Ghazal Gaboyi. Wiedział o moim zamiarze. Czy czekał na mnie? Może z jaką wieścią dla mnie? Wystąpiłem z zarośli. Na mój widok przystąpił szybko do mnie i powiedział: Emirze, jesteś mym bratem, muszę cię więc ocalić. Rozstań się czemprędzej z Haddedihnami, bo zginiesz razem z nimi!
— Czemu?
— Najpóźniej za kwadrans uderzą na was.
— Wszak nie przedostaniecie się przez skalny przesmyk, którego będziemy bronili.
— O, nie pójdziemy z tej strony.
— Aha, więc chcecie wspiąć się po drugiej?
— Tak. Zaraz o świcie dzięki skrzętnym poszukiwaniom znaleźliśmy miejsce, po którem wyjdziemy na górę. Żaden Beduin nie wydostałby się tamtędy, gdyż są to mieszkańcy równin, ale my Kurdowie mieszkamy w górach i umiemy się dobrze wspinać.
— My was i tam przyjmiemy!
— Rozumie się to teraz, kiedy ci powiedziałem o naszym zamiarze. Widzisz, jaki wdzięczny ci jestem; zdradzam na twoją korzyść własnych towarzyszy. Ale to wam nic nie pomoże, bo zaatakują was z dwu stron, od przesmyku także.
— Hm! Gdzie wasz obóz? Czy jeszcze wciąż wprost pod nami?
— Nie. Cofnęliśmy się o połowę obwodu skały.
Strona:Karol May - Szut.djvu/522
Ta strona została skorygowana.
— 494 —