na ziemi. Krzyknąłem na chłopca, by się zatrzymał. Tuż za mną pędził Omar na srokaczu, a za nim Lindsay i Halef.
— Jedźcie prędko za mną — zawołałem do syna Halefowego — i zabierzcie tego Kurda i jego konia! Ja polecę jeszcze za Amadem el Ghandur!
Po tych słowach pognałem dalej, używszy znów „tajemnicy“. Właściwie dziwiło mię to bardzo, czemu waleczny zresztą Amad el Ghandur umykał przed Ahmed Azadem, ujrzałem jednak niebawem, że wytrącono mu z ręki strzelbę, a oprócz tego pas mu się rozerwał i nóż z pistoletami wypadł na ziemię. Brakło mu więc wszelkiej broni, tylko szybkość konia mogła go ocalić.
Niestety i ten zamiar miał mu się nie udać. Osłabiony był wskutek wczorajszej utraty krwi, oraz dzisiejszego rozdrażnienia, a do tego nadchodziła prawdopodobnie gorączka z powodu rany. Pędząc przed swym prześladowcą, musiał skręcić gwałtownie w załom doliny. Wtem ujrzał przed sobą długi, wysoki odłam skalny, lezący na poprzek drogi, który należało przeskoczyć wobec braku sił na ominięcie. Jednak sił mu już nie starczyło na to, żeby pomóc koniowi, który też zaczepił o głaz tylnemi nogami i runął po drugiej stronie na ziemię. Szczęściem wyjął Amad el Ghandur ze strzemion nogi i spadł z konia.
W dwie sekundy potem przejechał Ahmed Azad przez zakręt, lecz panował nad koniem tak dobrze, że udało mu się skałę ominąć i zatrzymać się za nią. Zeskoczył z siodła, aby się rzucić na leżącego, na pół ogłuszonego Haddedihna. W tej chwili dotarłem i ja poza załom i ujrzałem obydwu, Bebbeh dobył noża i zamierzył się nim w pierś Amada el Ghandur.
— Stój, nie kłuj! Śmierć twoja! — zawołałem doń i poderwałem Riha, aby skoczyć przez skałę i stratować Bebbeha. Na to odrzucił on nóż, pochwycił nabitą jeszcze strzelbę z ramienia i krzyknął, zwrócony do mnie:
— Chodź tutaj, psie! Jesteś mój!
Strona:Karol May - Szut.djvu/529
Ta strona została skorygowana.
— 499 —